Chciałbym opowiedzieć historię, którą sam przeżyłem. Zdarzyło się to stosunkowo niedawno, bo w latach siedemdziesiątych, jednak korzenie tej historii sięgają naszej przedwojennej rzeczywistości.
Mój dziadek Stefan, wychowany był na starym Czerniakowie. Czerniakowska, Solec, Wilanowska, Idźkowskiego to były jego tereny. Był chłopakiem z ferajny, standardem była czapka w kratkie a kto chadzał w kapeluszu ten frajer, no chyba, że na zabawę „na dobrej dzielnicy”, ale i tak jak szedł przez Czerniaków, to kapelusz miał schowany za pazuchę.
Właśnie dziadek, czyli ten który uczył mnie prawdziwej warszawy i jak być prwadziwem warszawiakiem, zabrał mnie na swój ukochany Czerniaków w odwiedziny do swojego przedwojennego kumpla Ryszarda. Miałem wtedy około 12 lat, więc gołowąs byłem straszliwy. Dziadek przedstawił mnie kumplowi i zasiedli razem do małej wódeczki pod śledzika, uskutecznionego ręką gospodyni domu. Ja miałem się przysłuchiwać ich opowiadaniom. Oj, było czego słuchać!
Jednak to co, zrobiło na mnie największe wrażenie odbyło się po jakiejś godzinie słuchania opowieści. W tym czasie przyszedł wnuczek dziadkowego kumpla. Miał na imię Michał i wtedy siedemnaście lat, czyli byłem dla niego w tych czasach naprawdę gówniarzem. Warto dodać, że był z niego kawał chłopa i swego dziadka przerastał już przynajmniej o głowę. Kiedy wszedł z wielkim szacunkiem przywitał się ze swym dziadkiem i zaraz usłyszeliśmy taki mniej więcej dialog, który zaczął pan Ryszard:
– „Michał, pamiętasz pana Stefana”
– „Oczywiście dziadku. Dzień dobry panie Stefanie”
– „widzisz tego miglanca?” – powiedział pan Ryszard, wskazując na mnie – „to jest Robert, wnuczek pana Stefana. Pamiętaj Michał! I powiedz chłopakom, żeby mu się przyjrzeli jak będzie wychodził, bo on tu jest swój i nie do ruszenia – zrozumiałeś?”
– „Oczywiście dziadku, się samo rozumie, bądź co bądź to wnuczek pana Stefana – czysty warszawiak a nie jakaś tam popłuczyna”
I rzeczywiście, przez wiele lat byłem swój i nie do ruszenia. Ferajna mnie znała i zawsze mogłem liczyć na to, że mimo iż nie mieszkałem na Czerniakowie to byłem traktowany jak swój.
Niestety te czasy się mineli i już nie wrócą, a jeszcze w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych stara gwardia Czerniakowska u młodzieży miała posłuch.
W dniu, w którym poznałem pana Ryszarda i jego wnuczka, poczułem co to znaczy „mała ojczyzna”, co to była ferajna z Czerniakowa, co to znaczy być lokalnym patriotą. I nie chodzi mi to, co dzieję się teraz – kto nie od nas to od razu po ryju. Oczywiście i wtedy można było oberwać, ale na pewno nie za darmo, po prostu trzeba było sobie zasłużeć. Żałuję, że te czasy minęły.
Robert Salwowski