Warszawski złodziej zawodowy

Wszelka praca, oparta na szkoleniu, a więc i  osiągniętym wysokim poziomie wiedzy zawodowej i doświadczeniu sprawia, ze człowiek pokocha swój zawód, szczyci się nim i stara się nie zawieść zaufania swej zwierzchności i organizacji fachowej.

Przedwojenny warszawski złodziej zawodowy traktował swą pracę, połączoną z ryzykiem utraty wolności, nie jako przestępstwo, ale jako normalną pracę i nie miał z tego powodu żadnych wyrzutów sumienia, jak nie ma przecież, na przykład, rzeźnik, zabijający codziennie trzodę, lub bydło, lub myśliwy strzelający do dzikich ptaków lub zwierząt.

Zręczny złodziej nie zawsze budził odrazę u swej ofiary, przeciwnie, często wzbudzał nawet podziw dla swej zręczności i sztuki.

Współczuć więc należy, że tyle zimnej krwi, odwagi, sprytu i inteligencji kieruje fachowy złodziej w stronę przeciwną ładowi i spokojowi społecznemu.

Poza swą pracą zawodową, przedwojenny warszawski złodziej zawodowy umiał być uczciwy, uczynny i wdzięczny.

Wypadek, o którym opowiem, był prawdziwy i potwierdzi moje wywody.

Było to którejś niedzieli roku 1918. Byłem na sumie w kościele Karmelitów, na Krakowskim Przedmieściu.

Msza święta miała się ku końcowi. Radosny huragan dzwonków ministrantów rzucił podczas Baranku Boży wiernych na kolana. Wiadomo, że trwa to krotko. Sam, klęcząc, zauważyłem jednak przez ramię przede mną klęczącego, jak ten, bijąc się w piersi jedna ręką, drugą spokojnie wyciągnął klęczącemu obok niego sąsiadowi zegarek z dewizką.

Widząc to w pierwszej chwili, chciałem podnieść alarm, ale że było to podczas Mszy Świętej, szepnąłem wiec tylko do ucha złodziejowi, który jeszcze nie zdążył się podnieść, by włożył do kieszeni z powrotem zegarek właścicielowi. Złodziej usłuchał: uczynił to tak zręcznie, ze mimowoli wzbudził u mnie podziw. Zaraz tez potem złodziej opuścił kościół.

Uznałem, że sprawa została załatwiona. Tymczasem suma się skończyła i razem z tłumem wiernych wypłynąłem z kościoła.

Wychodząc zauważyłem że ktoś mi się kłania. W pierwszej chwili nie mogłem sobie zdać sprawy, kto to taki. Ale gdy nieznajomy jeszcze raz się ukłonił, podszedł do mnie i podziękował, żem nie podniósł w kościele alarmu, zorjętowalem się, ze był to złodziej z kościoła. Przy końcu wręczył mi swą wizytówkę z adresem, nadmieniając, ze gdybym został kiedykolwiek okradziony, zawsze przyjdzie mi z pomocą w odszukaniu straty. Wołałbym z takiej pomocy nie korzystać, ale na wszelki wypadek, schowałem wizytówkę do portfelu i udałem się do domu.

Miałem zegarek zloty, dar chrzestnej matki, antyk z emaliowaną na jednej z kopert Matką Boską Częstochowską, na drugiej Orłem Białym.

Zegarek nakręcany był kluczykiem, chodził kiedy chciał, zatrzymując się co czas pewien, by potem znowu ruszyć i dopędzić czas utracony. Jako zegarek – mechanizm nie przedstawiał już dużej wartości, miał on wartość jednak dużą jako pamiątka. W trzy tygodnie, po opisanym wyżej wypadku, na odcinku od Placu Teatralnego, Focha i Trębackiej do Krakowskiego Przedmieścia, ukradziono mi w tramwaju mój zegarek. Żałowałem go jako pamiątki po zmarłej Chrzestnej Matce, a że był to zloty antyk, miał tym większą dla mnie wartość.

Już miałem zgłosić o kradzieży w Urzędzie Śledczym na ulicy Daniłowiczowskiej, ale przypomniałem sobie wizytówkę znajomego mi złodzieja.

Mieszkał on na Piwnej Nr. 2, w domu narożnym na 2 piętrze. Dom ten był już znany od stuleci i wspomniany w powieściach historycznych.