Apollo Trzy Czwarte

Zaznaczam z wielkiem sercowem poruszeniem, że pan Benedykt Baryłko, dzielny warszawski alkonauta, po długiej podróży szczęśliwie wylądował na swojem spółkotapczanie, otrzymanym trzydzieści lat temu w prezencie ślubnem od czcigodnych teściów.
Kiedy nieustraszony lotnik doszedł wreszcie do siebie, udzielił mi ekskluluźnego interwiu, które Szanownemu Państwu udostępniam – ku pokrzepieniu serc oraz pożytkowi naukowemu.

Zastałem pana Benka spoczywającego na wzmiankowanem powyżej meblu w towarzystwie szklanicy tajemniczego płynu. Płyn ten okazał się być kwasem ogórkowym.
– Panie Benku. Co tu kryć – jest pan wielki – Gagarin, Armstrong, Hermaszewski. Jak się pan czujesz w takiem towarzystwie?
– Panie szanowny, przepraszam za pardon, ale wszyscy oni są małoletnie pętaki, wszystkie te ich wostoki i apolla to nic w porównaniu z tem, co miałem zaszczyt własnoręcznie zobaczyć. Ale od początku, czyli ab to i owo. Ruska rakieta nazwana przez mnie Apollo Trzy Czwarte, z powodu, że w takiej dysproporcji wymieszałem szampanskoje ze spirytusem, wyniosła mnie najpierw na Księżyc. Tam spotkałem rzecz wiadoma pana Twardowskiego.
– Co pan powie?
– Żebym tak zdrów był. Siedzi tam smutny biedaczysko, między młotem i kowalem, gdyż ponieważ że albo pójdzie do piekła, bo podpisał jeden cyrograf Mefistofelesowi z piekła rodem, albo wróci do domu, gdyż drugi cyrograf podpisał rodzonej małżonce rodem z Powiśla. Sytuacja niżej krytyki. Tu obiecał duszę, a tu, że ślubuje miłość i wierność. No to się dziwić chłopinie, że na Księżycu figuruje? Potem poleciałem na Marsa.
– I co? Jest życie na Marsie?
– Też nie ma. Z początku, nie powiem, było mnie przyjemnie, ufoludki dali mnie chleba i soli…
– Ufoludki?! Czyli jest życie na Marsie?!
– Zaraz, nie tak galopkiem, są ufoludki, ale życia nie ma, sami mnie to wyszczególnili. Nie przerywaj pan tylko słuchaj dalszego przebiegu. No więc najpierw było przyjemnie – małoletnie ufoludki przebrane za krakowianki dali mnie chleb i sól, ale potem tak samo jak w naszej kochającej Warszawie – jeden toast ku czci gościa, drugi ku czci pięknych pań, trzeci za tych, co na morzu, a potem robi się chwila szczerości, czyli łzami płynące trelenowele, że ufoludki też nie mają różowo. A to jakaś jałopa z kosmicznej prowincji latający talerz zarysuje, a to pani ufoludkowa ręcznie cię obsztorcuje, tyle dobrego, że na takiej zielonej głowie siniaków nie widać, a to po jemieninach szwagra czułki się panu poplączą, z czego wyciągamy nagły wniosek, że na Marsie życia też nie ma, czy też wszak nie?
– No nie ma.
– A widzisz pan. I po tym Marsie paliwo mnie się zaczęło kończyć i w taki sposób udałem się w drogę powrotną. Troszkie się o te santelity poobijałem,długo nie mogłem zobaczyć rodzinnego gniazdka, w którem czekało na mnie ślubne moje ptaszę, potem je zobaczyłem, ale nie mogłem trafić w drzwi, więc weszłem do domu razem z drzwiami i futryną, a potem szczęśliwie wylądowałem na łożu małżeńskiem, zręcznie przykrywając się zasłoną i karniszem.
– A co na to, że pozwolę sobie zacytować, pańskie ślubne ptaszę?
– Normalnie, otworzyło dziób najszerzej jak mogło, ale ponieważ, że nie dawałem znaku pożycia, zaczęło mnie cucić.
– Ocuciło?
– Ocuciło w try miga używając chochli i, z przeproszeniem pańskim, trzepaczki do jajek. Doktór powiedział, że do wesela się zagoi i zrośnie.
– W taki sposób nie możemy więc uczcić pana szczęśliwego powrotu w jakiejś wysuniętej placówce gastronomii?
– Nie możemy, po pierwsze primo doktór zabronił, po drugie primo małżonka mnie oznajmiła, że jak każdy kosmonauta musze odbyć karantannę.
Nie chciałem dłużej nadwerężać nadwątlonych sił pana Benka i nieotulony w żalu wyszedłem.
Mam nadzieję, że jego piękna historia natchnie kolejne dwuszeregi do wytężonej pracy na odcinku kosmicznym i że patrząc nocami w gwiazdozbiornik, jedną ręką tuląc piwo, a drugą płeć piękną, pomyślimy serdecznie o panu Benku i innych pionierach gwiezdnych podróży.

Przemysław Śmiech