Kawa po turecku

Wyszłem sobie dziś o poranku pooddychać mahoniowem, grochowskiem powietrzem i kogo mam zaszczyt widzieć? Pana Ambrożego Keksa, z którem łączą mnie wieloletnie stosunki dobrosąsiedzkie. Z jego szerokiego uśmiechu trzonowemi zębami wyciągłem nagły wniosek, że jego samopoczucie odczuwa zadowolenie. Tak rzeczywiście było, a powód zadowolenia został mi galopkiem wyłuszczony.
– Widzisz pan, po udzieleniu małżonce mojej, Danucie Keks, z domu Kowalszczyk, pierwszej pomocy w domowych porządkach, otrzymałem od niej przepustkie do kina na jemponujący fresk historyczny „Bitwa wiedeńska”. Film pierwsza klasa, zaraz w trzeciej minucie uderzyłem w kimę i tak sobie drzemałem, z krótką przerwą na bitwę, bo był hałas.

– Ale to co pan widziałeś, podobało się panu?
– Tak, bardzo, a najbardziej mnie się spodobał Karol, który został papieżem, jak sobie przypomne o tej jego perudze, w której figurował, to od razu mnie się robi weselej.
– A co pan zrobiłeś po filmie? Poszłeś pan jak zwykle na seans spirytualistyczny?
– A broń Boże, tym razem poszłem na kawkie.
– Na kawkie? Czyżby szanowne zdrowie nikt się nie dowie nie domagało?
– Nie, poszłem uczcić historyczne pamiątkie.
– W jaki deseń?
– Już wyszczególniam. Otóż kawy przed królem Sobieskim we Warszawie nikt nie pił, oprócz Marysieńki, która jako osoba zagraniczna z kawą była za pan brat. Pewnego razu zaznaczyła do króla Sobieskiego:
– Jachniczku, kawy się mnie chce po turecku.
Król Sobieski odłożył gazete, poszedł do kuchni, a za chwile wrócił z kubkiem, którego wręczył swojej bogini. Marysieńka łyknęła.
– Przepraszam za pardon, a cóż to za chałtura?
– No sama chciałaś, kawa zbożowa „Turek”.
– Jachniczku mój złoty, chyba się z koniem na łby zamieniłeś, jak taka dystyngwowana osobistość jak ja, może pić coś takiego? Mam życzenie prawdziwej kawy się napić, kapewu? Najlepiej z miasta Wiednia.
Jachniczek obóstwiał Marysieńkie i zadzwonił do Wiednia, do cesarza Leopolda.
– Leopold? Serwus, tu Jasiek z Wilanowa, pożycz mnie kawy, bo moja dziubdziubutka bardzo pragnie.
– Jasiek, Marysieńce rączki całuję i moje najniższe, ale nie mogie, bo naobkoło Wiednia Turek w turban czesany Kara Mustafa siedzi ze swojemi jajczarami i nikogo nie wpuszcza ani nie wypuszcza.
Dzwoni w taki sposób król Sobieski do Kary Mustafy.
– Szanowaneczko. Panie Mustafa, mam taką prośbę. Jeżeli o wiele byłbyś pan uprzejmy pożyczyć mnie szklankie kawy? Dla Marysieńki potrzebuje.
– Nie dam, bo zajęty jestem. Właśnie walcuje z Ałstryjakami nad pięknem, mondrem Dunajem.
– A walcuj pan, ale mnie się rozchodzi o drobność dla uratowania fisharmonii małżeńskiego pożycia, Marysieńka mnie sztorcuje. Coś pan taki nieużyczliwy?
– Nie posiadam czasu, żeby preorować z jakiemś pantoflem z Warszawy, czy skądeś. Zajęty jestem, mówię. Gub się pan, pókim dobry.
Jak to król usłyszał, to zaraz z nerw wyszedł:
– Panie Mustafa, nie będę obwijał kota w bawełnę – będziesz miał pan nieprzyjemne mordobicie. Zaraz tam do pana jade na małe wizawi. Zobaczysz pan, jak my tu nad Wisłą uczymy lebiegi towarzyskiego sawoarwiwru.
Rzucił król słuchawkie, założył karakanową zbroje, wziął karambele, do teczki włożył polski kawior, czyli kaszankie, do tego jeszcze litra na drogie i do drzwi. Marysieńka zaraz do niego ze łzamy:
– Jasiu, dokąd?
– Do pracy.
I pojechał Sobieszczak na randewu z Karą Mustafą, wyheblował tych jego jajczarów w te i nazad i wrócił się z całym ekspresem do kawy i z kurasantamy.
– Z czem?
– Z kurasantamy. Kara Mustafa półksiężycem się pieczętował, więc dla hecy król Sobieski kazał do kawy upiec rogaliki w takiem całokształcie. A Marysieńka na te rogaliki powiedziała kurasanty, gdyż ponieważ kura jest we Francji świętem stworzeniem, tak jak krowa u Indian.
– A z powodu dlaczego?
– Dlatego, że kura znosi jajca, a z jajec się robi omlet. A Francuz bez omleta nie może żyć, jak warszawiak bez flaków. Naukowa niemożebność. Apropos, może by tak pan szanowny skosztował flaków mojej małżonki? Zapraszam! Popitka oczywiście będzie leguralna!
– A kawa?
– Również. A na deser – kurasanty!

Przemysław Śmiech