Klonowy Bazyliszek

Wczoraj w godzinach wieczornych mniałem zaszczyt spotkać się na klatce z mym rodzonem sąsiadem panem Ambrożym Keksem. Po wykonaniu kilku ćwiarteczek nasza rozmowa zjechała na boczny tor chwestii nauk ściśniętych i przyrodniczych. Treść naszej naukowej rozmowy zamieszczam dla dobra ogólnego i poszczególnego.

– Panie Ambroży, co się pan tak nagle rozglądasz, jakbyś się pan skradał  do gąsiorka nalewki, który figuruje u wezgłowia pańskiej małżonki, pogrążonej aktualnie w dłoniach Morfeusza?

– Po pierwsze nie wyjeżdżaj pan do mnie z mytologią, po drugie aproposz na wieki poślubionej cholery mam pewien naukowy pomysł.

– W jaki sposób?

– Już wyszczególniam. Słyszałeś pan o Frankensteinie?

– Tym z Podwala, co przed wojną prowadził interes bławatny?

– Nie.

– O tem z Grzybowskiej – śruby, nakrętki, artykuły żelazne?

– Nie, skup się pan, o tem z kinemantografii!

– Nie pamiętam, poinformuj mnie pan.

– Detalycznie rozchodzi się o jednego doktora Frankensteina, który nieboszczyków wyciągał z sosnowych jesionek, a potem brał z jednego ucho, z innego rękę, z innego następne utensylia, a potem składał z tego nową osobistość.

– A już pamiętam, ale na drugi raz nie wjeżdżaj mnie pan tak na godność osobistom, panie Ambroży, nie każdy wszak musi być tak oblatany na srebrnym ekranie, jak szanowny pan.

– Przepraszam za pardon, nerwowy jestem ostatnio na tle pożycia małżeńskiego. Wracając ab to i owo. Doktór Frankenstein podłączył swojego żywego nieboszczyka do akumulatora i ten wyszedł na wolność naszą i waszą, z czego niestety zaczęły się różne draki, mnianowicie żywy trup zaczął produkować nowych nieboszczyków…

– Rozumiem, panie Ambroży, do czego pan jednak mnianowicie zmierza?

– Myślałem, czy by takiego Frankensteina nie uszyć dla mojej osobistej małżonki…

– Panie Ambroży kochany! Mnie też moja boginia tak czasem rozczuli, że chciałbym ją za loczki i o framugie, ale żeby aż tak…

– Nie, nie, spokojnie, jak pomyślałem, że mniałbym wskrzeszać człowieka z powodu, żeby się użerał z moją dozgonną cholerą, to zacząłem kombinować bardziej naukowo.

– Mnianowicie?

– Mnianowicie słyszałeś pan, co to jest klon?

– W sensie, że drzewo drzewniane?

– Nie, w sensie istota zrobiona z dna.

– Z jakiego dna?

– Ależ pan jesteś niewykształcona abnegacja, jakie pan masz szkoły w życiorysie?

– Podstawowe.

– Tylko?

– Tylko. Za to cztery.

– Posłuchaj pan. Każda pojedyncza ludzkość ma zaszczyt składać się z komórek. Kapewu?

– Kapewu.

– A każda komórka ma swoje dno. Kapewu?

– Kapewu.

– I z tego klonowego dna można wystrugać nową istotę żyjącą.

– Jak żyjącą?

– Normalnie, od pierwszego do pierwszego. Słyszałeś pan o Bazyliszku?

– Owszem, potwór co na Krzywym Kole mnieszkał i w kartongips spojrzeniem zamieniał.

– Więc rozchodzi się teraz o to, żeby wystrugać takiego Bazyliszka.

– Ale panie Ambroży, Bazyliszek to legienda, czyly lypne podanie ludowe!

– W każdej legiendzie figuruje ziarenko prawdy. Znajdziemy ziarenko i zrobimy Bazyliszka.

– W jakiem takiem celu?

– Już objaśniam. Jak pan masz pragnienie zatrzymać w telewizorze jakąś osobistość, nawet wielkiego artyste, żeby się na chwileczkie przymknął, to jak pan tego dokonasz?

– Pilotką dokonam.

– A jak na przykład chciałbyś pan dokonać tego na osobistej współmałżonce?

– Panie Ambroży – senne marzenie!

– A gdyby tak posiadać tresowanego Bazyliszka? Pańska boginia rozpuszcza na pana ust swych słodką wiśnię, a pan Bazyliszka na smyczy stawiasz jej przed oblicze!

– Ach, panie Ambroży! Senne marzenie!

– Żadne marzenie! Do dzieła! Do czynu!

– Czyli gdzie konkretnie?

– Na Stary Rynek! Szukać ziarna prawdy! Klonowego dna!

Znakiem tego pojechaliśmy na Starówkie, gdzie noc zeszła nam na rozplątywaniu kwadratury Krzywego Koła. Niestety, nie jest łatwo znaleźć po paru głębszych ziarenko w piwnicy. Wskutek wobec tego po bezwskutecznych poszukiwaniach rano otrzymałem od rodzonej małżonki taki wygawor, że już wolałbym spotkać Bazyliszka, Frankensteina i Wawelszczaka na dokładkie…

Przemysław Śmiech