Patrzałem sobie przez okno na polskie złote jesień, na co poniechtóry liść, któren ciągniony grawityfikacją spadał na pysk, na wróbelki, które ćwierkały przedwojenne szlagiery, aż tu nagle zobaczyłem pana Ambrożego Keksa, mego sąsiada, który z ponurem obliczem wyrzucał śmieci. Po chwili znowuż zobaczyłem pana Ambrożego. Znowóż ze śmieciamy. I znowuż. Co jest, myślę, pan Ambroży, człowiek wysokiej kultury, wieloletni nocny stróż we Filmotece Narodowej, targa w swych białych dłoniach wiadro z obierkami, ogryzkami, butelkami i inną martwą naturą? Musiało stać się jakieś nieszczęście!
Po chwili pogrążony w nieotulonym żalu pan Ambroży wyszedł z dywanem na wątłem ramieniu, zarzucił go na trzepak i zaczął młócić tak, że echo niosło się na Wiatraczną, na Olszynkie, a może i do Międzylesia. Tu już me serce nie sługa nie wytrzymało i wyszłem na podwórko.
– Panie Ambroży, a co pan takie porządki uskuteczniasz? Co pan tak tłuczesz tego persa ręcznie tkanego przez artystki z miasta Łodzi? Do świąt jeszcze daleko. Rocznicę ślubu ze swoją ukochaną cholerą pan będziesz obchodził? Jemieniny szwagra? A może, nie daj Bóg, teściowa przyjeżdża z roboczą wizytą, aby w przyjaznej atmosferze zacieśniać stosunki?
Pan Ambroży ciężko westchnął, po czem zaczął wyszczególniać w ten deseń:
– Małżonka moja, Danuta Keks z domu Kowalszczyk, lat pięćdziesiąt siedem, posiada pasję do kultury, sztuki i telewizji. Znakiem tego w dniu wczorajszem przyszła do niej sąsiadka, Apolonia Wądorek, lat, jak mówi ,czterdzieści osiem, choć mojem zdaniem łże, pięćdziesiąt pięć, jak nie więcej. Żona puściła telewizor, w którym odbywała się audycja „Frekwencyjna pani domu”.
– Frekwencyjna? O co się rozchodzi?
– Rozchodzi się o to, że każda gospodyni musi mieć w domu taki ład, porządek i behape, żeby w każdej chwili mogła wpuścić każdą gościnną frekwencję, jaka jej się zwali na łeb. Która kobita ma największy wysoki połysk, ta w nagrode dostaje korone. Pani Rodzynek, apetyczna blondyna z laserem w oku, doradza paniom domu, jaką ścierą i jakiem muchozolem co pucować, jak jeździć na odkurzaczu i bezpiecznie latać na miotle.
– To chyba dobrze, czy też wszak nie?
– Otóż nie, gdyż ponieważ niestety pani Rodzynek napomknęła, że najlepszem narzędziem do szorowania parkietu, ścierania kurzu i temuż podobnież, jest rodzony mąż, czyli, jak się pan domyślasz, moja osobistość. Na dodatek jeszcze w czasie audycji małżonka moja i pani Apolonia rozmówki zaczęły ze sobą krzyżować. „Pani Danusiu, telewizor pani obglądasz, ale żeby kurz z niego zetrzeć to już nie. Przecież na niem rzodkiewkie i pietruszkie można posadzić”, zaczęła niegrzecznie pani Apolonia. Moja bogini odpaliła taką rypostą: „A pani masz takie brudne szybe, że można z niej zebrać fure wengla, tego czarnego złota”. „Taaak? A u pani w łazience to już takie pajęczyny figurują, że możesz je pani powiesić na oknie w charakterze firanki.” „Taaak? Pani Apolonio, może niech już pani będzie uprzejma nie rozpuszczać mordy apropos moich porządków, bo jak pani drzwi otwierasz, to aromant z nich wylata jak z izby wytrzeźwień w godzinach szczytu!”, „Taak? No to zobaczymy kto weźmie korone, kto się zostanie królową behape w naszej kamienicy!”, krzykła pani Wądorkowa i poszła, a mnie małżonka rzuciła na odcinek walki z drobnorostrojami, bankteriami i inną zarazą.
Poruszony tragedią pana Ambrożego uścisnąłem jego szlachetną dłoń.
– W taki sposób proszę przyjąć kondolencję.
– Dziękuję.
– Ale jak pan myślisz, kto zdobędzie korone?
Pan Ambroży ponownie westchnął.
– Ja zdobędę korone. Cierniowe…
Przemysław Śmiech