Szłem sobie po grochowskiem bruku, gdy nagle ujrzałem otóż pana Benka, objuczonego jak cała karabana wierblądów.
– Szanowanko, panie Benku? Co jest, jak pragne zdrowia? Cały pułk wojska do pana zajeżdża na kwaterunek?
– Nie, sąsiedzie, zakupy przedświąteczne uskuteczniam.
– Już? Jeszcze masz pan kilka dni, czy też wszak nie?
– Tak, ale w zeszłem roku zdarzył mnie się na tle wigilijnego zaopatrzenia pożałowania godny ewenement.
– Wyszczególnij pan mnianowicie.
– Więc mnianowicie, w wigilijny poranek ustawiłem choinkie, obleciałem ją ze światełkami mrugającemy na pięć kolorów i grającemi melodie „Dzisiaj w Betlejem”…
– „… dzisiaj w Betlejem, wesoła nowina!”
– Tak jest, gdy oto do salonu wkroczyła moja dozgonna druga płeć i zaznacza, że aromant jej potrzebny do, za przeproszeniem, kutii.
– Do czego?
– Do kutii. Mamałyga na słodko z mniodu, rodzynków, maku, pszenżyta i temuż podobnież. „Jaki aromant?” sie pytam. „Pomarańcz”. Zlazłem ze stołka, zdjęłem spodnie, założyłem wewnętrzne galanterie męską…
– Czyli co?
– Czyli kalesony!
– O, pardon!
– Założyłem spodnie, swetr wydziergany przez teściową, but lewy, but prawy, szalik, paltot, nauszniki, kaszkiet i poszłem. W sklepie tłum mężów, kolejka z potrójnem zawijasem, każden po aromant. I każden, żeby nie zapomnieć, powtarza sobie głośno: „migdał, migdał” albo „cetryna, cetryna”, albo „wannilia, wannilia”. Z tego szumu zapomniałem, jaki aromant miałem kupić i wróciłem do domu się spytać jeszcze raz. „Pomarańcz, głuptasku”, zaszczebiotało me szczęście. Poszłem do sklepu i już za półtorej godziny byłem z powrotem. Tymczasem zdążyła już przyjść teściowa, „gdzie się szlajasz, lebiego?”, zagaiła mnie serdecznie na dzień dobry, a ja zdjęłem kaszkiet, nauszniki, paltot, szalik, swetr wydziergany przez mamusię, but lewy, but prawy, spodnie, galanterię męską, włożyłem z powrotem spodnie i poszłem zawiesić na choince szpic. Gdy już stałem na krześle i wcelowywałem szpic, weszło moje ukochanie i poprosiło, czy nie mógłbym jednakowoż znów pójść do sklepu, gdyż potrzebne jest jeszcze jedno jajko do makowca. „Tylko to?” „Tak, jeszcze tylko jajeczko”.
– Nic pan małżonce nie zachwestionowałeś apropos logiki?
– Nic, gdyż odebrałem staranne wychowanie.
– Komu?
– Nie przeszkadzaj pan, tylko słuchaj, co było w dalszem trakcie. Zdjęłem spodnie, założyłem wewnętrzną galanterię, założyłem spodnie, swetr wydziergany przez teściową, but lewy, but prawy, szalik, paltot, nauszniki, kaszkiet i poszłem. W sklepie tłum mężów, kolejka z potrójnem zawijasem, każden po jajeczko, tudzież marcheweczkę, tudzież grzybka, tudzież bułkie obtartą, która ma nieprzyjemny zwyczaj kończenia się we wigilie. Po półtorej godzinie przyszła na mnie kolej, pani w kasie przejechała mnie po jajkach odczytnikiem, „pięć szejdziesiąt” mówi. Ja po pugilares. Nie ma. W drugiej kieszeni. Nie ma. W spodniach. Nie ma. Za mną tłum mężów zaczyna mnie posyłać bukiet serdecznych życzeń. Pugilaresa nie ma. Zrobiło się grubsze nieporozumienie, z powodu dlatego, że zaczęli mnie familie sztorcować w tył do króla Piasta, na co nie mogłem przystać i też odszczekałem dwa, trzy słowa. Pugilares się znalazł. Wyjmam stuwkie, pani do mnie otwiera buzie na cały legurator: drobnych nie ma?! Nie miałem, więc pani poszła się przejść do monopolowego rozmienić.
– Tam zawsze mają i personel użyczliwy…