Trzy razy Fredro

Ostatniemi czasy pan Ambroży był troszkie nie w sosie. A wczoraj wręcz przeciwnie, na jego facjacie rozgościł się uśmiech.

– Szanowanko, panie Ambroży, z powodu dlaczego pan tak promieniujesz samozadowoleniem?

– Obglądałem proszę sianownego sąsiada telewizor, surfowałem po kanalizacji w te i nazad i nic. Albo w jakiemś serialu celembryci ciagną kawe i herbate i zaznaczają: kocha, nie kocha, albo panowie posłowie robią raban w niewysokiej izbie, albo jak się zdrowo odżywiać za pomocą szczawiu, jednem słowem kulturalna puszcza Sahara. I nagle – niespodzianka!

– Mnianowicie?

– Mnianowicie trafiłem w teatr w telewizji, a w niem „Trzy razy Fredro”, na okolyczność lubileuszu.

– Pan Fredro obchodził urodziny?

– Pan to jak czasem wyskoczysz z mroków średniowiecza…, zwieszcz Fredro jest niestety czcigodnem nieboszczykiem, lubileusz obchodził Teatr w Telewizji. Który jednakowoż też ledwo dycha…

– A w jaki deseń trzy razy Fredro, panie Ambroży?

– A w taki, że artyści urządzili sobie zawody. Wystartowali trzy drużyny: katowicka, krakoska i z naszej kochającej Warszawy. Każda jedna krótkie sztukie do śmiechu pana Fredry pokazywała.

– I kto wziął Grand Pryksa?

– Zawody były towarzyskie, jednakowoż, gdyby rozdawaly medale, to złoto wzięli by warszawiaki. Odstawili niewąską hecę o fisharmonii małżeńskiej, spłakałem się po prostu.

– Co się dziwić, ja, jak myślę o tych słodkich, dozgonnych węzłach, też nieraz zapłacze…

– Zaraz, nie tak galopkiem, ja ze śmiechu się spłakałem.

– A, chyba, że tak…

– Posłuchaj pan całego przebiegu. Jeden hrabia co i raz jechał w tak zwany teren. A ponieważ, że odczuwał pożogie zazdrości, kompinował, jak tu skońtrolować dogrobowe towarzyszkie a konto wierności.

– I co wymyślił?

– Dla pucu założył perukie, przykleił wąs, wbił się w mundur i za oficera się został. No i w ten deseń mógł już do domu zajeżdżać sprawdzić, czy mu kto najsłodszych konfitur nie wyjada.

– A w razie, gdyby się zjawił jakiś absztyfikant?

– Wtedy, rzecz wiadoma, dandysa szablą w buźkie, a małżonkie za loczki i paszła wont. Temczasem jednakowoż ktoś puścił farbe o planie hrabiego i cała familia postanowiła mu uskutecznić pi kro pfo.

– Mnianowicie?

– Mnianowicie rodzony brat przebrał się za hrabiego, małżonka udawała, że go nie rozpoznaje, służąca to samo, aż hrabia wyszedł z nerw i jak nie zerwie perukie! Jak nie machnie wąsem o dębowe posadzkie! I co się pokazało?

– Co takiego, panie Ambroży?

– Że ten hrabia to pan Adamczyk!

– Znany i lubiany artysta scen warszawskich!

– Otóż nie taki znowu znany!

– Mam zaszczyt nie rozumieć…

– Pan Adamczyk rozpuścił morduchne na cały legurator: nie znacie mnie? Nie znacie mnie?

– I co?

– I wyobraź pan sobie, szanowna publiczność zaznacza, że owszem – nie.

– Może to była jakaś wycieczka z, pardons, prowincji?

– Nie wiem. A może im się już pan Adamczyk troił w oczach, a to został się człowiekiem, a to Karolem, a to hrabią… Ale to jeszcze nic. Najgorsze, że koledzy artyści też go nie poznawali!

– Och, ty w życiu!

– I jak już pan Adamczyk mniał się rozpłakać rzewnemi łzamy, to się okazało, że wszyscy uskuteczniali humorystyczne drakie. I żeby pan Adamczyk już się nie gniewał, dostał kawałek torta na osłode, ogólne sto lat i żył ze swoją boginią długo i szczęśliwie. I wiesz pan co?

– Nie wiem, a co?

– Może jak się ta draka dobrze skończyła, to może i Teatr w Telewizji dociągnie do setki…

Przemysław Śmiech