Nie widziałem od kilku dni Pana Tolka i muszę przyznać, że byłem zaniepokojony. Polubiłem naszego dozorcę i jego opowieści o życiu. Aż pewnego dnia pojawił się jak zwykle koło kamienicy, kiedy wracałem do domu. Serdecznie go powitałem.
-Witam Pana Panie Tolku, dawno Pana nie widziałem, martwiłem się.
-Szacuneczek dla Pana ministra, zażartował jak zwykle Pan Tolek, ale był jakiś zmieniony, pobladły i przygaszony.
-Coś Panu dolega? Zapytałem z troską w głosie.
– Fachowo to się nazywa zespół złożony dnia poprzedniego, po łacinie gigas kacalis a po polsku kac szanowny Panie. Kac gigant. Byłem na prowincji u wujka Bonisławskiego kilka dni i okrutnie się sponiewierałem.
Musze przyznać, że mi ulżyło, bo Pan Tolek wyglądał naprawdę na chorego ale z doświadczenia wiedziałem, że jest to choroba całkowicie i dość szybko wyleczalna.
-Odwiedzał Pan rodzinę, jak się domyślam, zagadnąłem uprzejmie
-Niekoniecznie, za publikie robiłem u wuja Bonisławskiego, takie wisz Pan klakie uskuteczniałem.
-Nie bardzo rozumiem, klakę ?Jak w teatrze?
-Także samo jak w teatrze, przyznał Pan Tolek, wuj jakiś czas temu nazad kupił sobie konia uważasz Pan, pięknego jak perszeron, z wielkiem zadem i grzywą jak u lwa ale z felerem jak się później pokazało. Wujo nie wiedział że ów koń w cyrku pracował i po jego rozwiązaniu sprzedano konia właśnie wujowi. Panie szanowny, jaki wujo miał szkopuł, mówię Panu. Nijak nie dało się niem robić w polu bo tylko w kółko umiał chodzić i okrągłe skiby orał wujo na swojem polu. A już jak nie daj Bóg wjechał wozem na rondo to amen w pacierzu. Latał w koło i godzinę i wujo musiał skakać w biegu i oczy mu zasłaniać albo gorący kartofel pod ogon pakować, wtedy dopiero zlatywał z ronda. Ale z tem jakoś wujo sobie poradził. Gorzej ,że nijak nie chciał dany koń, jako nienauczony fizycznej roboty ciągać większe ciężary. I tu wujo wpadł na sposób. Zauważył, że jak zwierze usłyszy oklaski to pręży się, kłania łbem do ziemi i ciągnie, choćby kolumnę Zegmonta miał na wozie. No to wujo sztuczne publikie robi teraz jak ma jakieś grubsze robote w polu, która to publika klaszcze a koń zapycha jak metro między Młocinamy a Kabatamy. Rzecz jasna publice tyż się należy cóś nie cóś za te ofiarne klaskanie, więc stawia wuj balon z bimbrem z lubaszek i robota wre.
-To może Pan mieć kaca, po takiej ofiarnej ale chwalebnej pomocy rodzinnej, roześmiałem się serdecznie, ale koń faktycznie dziwny i z trudnym charakterem.
-Ale tam dziwny, historia nasz poucza, że byli na świecie dziwne konie od dawien dawna. Weź Pan konia Aleksandra zwanego Wielkiem, niejaki Bęcwał miał na imię. Gryz Panie i kopał wszystkich wokół a bał się swojego cienia. Byli też mądre konie, jak Mądry Hans, którego radził się nawet podobnież Hitler w młodości. Albo też Kasztanka naszego Marszałka czy Tornado, koń Zorro które to pomagali swojem panom.
-Zorro miał jeszcze jednego pomocnika niejakiego Bernardo, niemowę, zauważyłem.
-Faktycznie, ale niemowa to z niego był taki jak z Felusia Malinoszczaka. Udawał Panie szanowny.
-Któż to znowu był ten Feluś, zapytałem wietrząc ciekawą historię.
-A to syn niejakiego Heńka Malinoszczaka z Targówka. Dziesięć lat Panie szanowny rodzice myśleli że on niemowa, aż tu kiedyś przy obiedzie Feluś zapytanie robi: Nie ma kompotu?
Poderwał się Heniek na równe nogi a i także samo Heńka kobita i lamentują; To my chodziliśmy po lekarzach, włosy z głowy sobie wyrywaliśmy myśląc żeś ty Felus niemowa , to czego ty szczeniaku nic nie mówiłeś tyle lat?
-No bo zawsze kompot był, powiedział Feluś.
Nie masz Pan chociaż jednego piwa? Nagle i niespodziewanie zmienił temat Pan Tosiek. Bo słabość mnie taka bierze, że muszę napić się naszego królewskiego.
Miałem. Odciągnęliśmy nieco powrót Pana Tośka do zdrowia a ja musiałem liczyć się z gigas kacalis następnego dnia.
Stanisław Mitkowski