„Czymś ludzie muszą się różnić , skoro na pierwszy rzut oka poznają wzajemnie swoją przeszłość. Ale czym ? Nikt o tym wyraźnie nie mówił. Podpatrywał zachowanie innych, wygląd, ubiory , gesty i sposób mówienia. Mijając mur zaczął rozróżniać zmianę akcentu ; przechodnie z ulicy Wolskiej mówili tym samym językiem inaczej niż mieszkańcy Krochmalnej, chociaż odległość między nimi mogła wynosić kilkaset kroków. Były inne , dziwaczniejsze różnice, ponieważ ci z Płockiej i Karolkowej mówili inaczej niż ci z Hożej i Złotej, a nie dzielił ich mur; na Ochocie inaczej niż w Śródmieściu, jeszcze inaczej na Starym Mieście.
Za murem też różniło ludzi wiele ; skrzypek Lerch nigdy nie powiedział słowa z tym ciągliwym, wahającym się akcentem co Jankiel Zajączek, a Mordechaj Sukiennik klął zupełnie tak samo jak pijani furmani w zaułkach Woli. Wysiedleni z kresów Szafranowie mówili inaczej niż sąsiedzi , których znał od małego.
Kluczył , zmieniał kierunek, omijał okolice, gdzie mogli go zapamiętać. Po to , aby kupić bochenek chleba, parę kilo kartofli i trochę tłuszczu – zanim nabrał pewności, że może wejść do sklepiku, szedł nieraz kilometrami przed siebie. Na pobliskiej Ochocie chłonął w oszołomieniu niechlujną gwarę, pełną urwanych porozumiewawczo słów i skrótów, jak poufałe mrugnięcia pijackiej powieki. Spod nasuniętych nisko na oczy oprychówek wypluwali tam zamazane pogardliwie samogłoski, seplenili z cwaniackim uśmieszkiem, raczyli go pieprzem i wyziewami machorki, oddechem knajp i zgniłym powiewem wiatru znad glinianek przedmieścia; poklepywali go dobrodusznie po ramieniu, a wszystko to wśród nieustających, zawrotnych , ciągnących się w nieskończoności klątw, zapierających dech. W Śródmieściu osłuchał się z gładkim , szarym językiem urzędników z biur i drobnych kupców zza lady, których akuratność wysłowienia ledwo przesłonięta była retoryką zdawkowej, kwaśniej uprzejmości. Na Starówce i Powiślu słyszał ten sam język postarzały o wieki całe, dosadny a ceremonialny, pełen ociężałej i archaicznej powagi, melodyjnością przypominający mu mowę wsi, jękliwe zawołania piaskarzy na rzece, pieśni kościelne – język, którym mógł się posługiwać w cieniu krętych uliczek dorożkarz w granatowej pelerynie, przekupka na Rynku, majster szewski drzemiący całe dnie u Fukiera, niepozorny, zapomniany przez czas i ludzi szlachciura. Emeryt w szarej maciejówce strząsnął z siwych wąsów krople deszczu siedząc martwo na czarnej, zwęglonej ze starości ławce pod mostem Kierbedzia, mając u nóg flotyllę przycumowanych bezładnie u nadbrzeża wraków i barek, do których dozorcy koszami zsypywali śmiecie, wymiatane spod skarpy Mariensztatu. Kasłał i ten kaszel starca huczał rozdzierająco we mgle , raz po raz. Idąc przez Mokotów Dawid słyszał przechodniów mówiących hałaśliwą niemczyzną, bo to była dzielnica volsdeutschów i reichsdeutschów, z koszarami na rogu Rakowieckiej, skąd głośniki bezustannie wyrzucały raźne marsze, z eleganckim kinem „Olimp” przy Puławskiej , na wprost wylotu Narbutta, i biurem niemieckiej policji politycznej w pobliżu.”
Fragment z powieści Bogdana Wojdowskiego „Chleb rzucony umarłym”