Kup pan cegłę!

Pogoda zepsuła się, chmury zwisały ciężko, podświetlone łuną wielkiego miasta, zerwał się porywisty wiatr. Upięte jak świetliste kwiaty a ścianach domów latarnie rzucały fioletowe blaski i cienie. Ulice były puste, mimo niezbyt późnej pory. Pan z parasolem minął oparkanienie świeżych budów i wszedł w ciemny, wyboisty wąwóz Nowomiejskiej: głębi jaśniał rzęsiście oświetlony Rynek, co pogłębiało jeszcze mrok ulicy, nieporządnej i pełnej zakamarków jak zaplecze obstawionej dekoracjami sceny.

— Panie — rozległ się cichy, lekko schrypły głos. Pan w meloniku odwrócił się powoli, niedbale, lecz pełen wewnętrznej czujności: głos dobywał się z wnęki wąskiego łuku okładanej głazami sieni, niezbyt dobrze widocznej spod desek, drabin, rusztowań.

— Panie — powtórzył schrypły głos, tym razem bardzo blisko, tuż nad uchem — kup pan cegłę.

— W tej samej chwili pan w meloniku został siłą wciągnięty między ubielone wapnem deski; ciągle nie widział postaci, która wymówiła te zastanawiające słowa, natomiast na wysokości swej twarzy, tuż przed nosem, dostrzegł pięknie opakowaną w gazetę ogromną cegłę. Jeszcze moment, a zetknięcie się cegły z jego nosem mogło nabrać cech wstrząsającego realizmu. Cofnął się odruchowo, lecz mocna dłoń trzymała go za marynarkę na plecach, dzierżąc krzepko tym chwytem całą postać. Odwrócił tedy twarz, ku osobliwemu sprzedawcy i spytał:

— A co to kosztuje, ta cegła? — Z białawych ciemności rusztowań wionął oddech, dający pewne pojęcie o niedawnych przeżyciach gastrycznych kupca.

— Dwadzieścia złotych — rzekł schrypły głos.

— Nawet niedrogo — zdziwił się pan w meloniku; wyjął bez sprzeciwu niebieskawy banknot i podał w ciemność.

— Zgadza się — rzekł schrypły głos — a to dla pana. — Słowom tym towarzyszyło serdeczne wręczenie cegły, które lekko zachwiało postacią pana w meloniku; jednocześnie poczuł, że jest wolny. Otrzepał ubranie z bezpośredniego kontaktu z rusztowaniami, oddalił się o dwa kroki i rzucił z odrazą trzymaną dotąd w ręku cegłę w śmietnisko najbliższej budowy. Po chwili posłyszał przy sobie schrypły głos.

— Panie — mówił głos z akcentem groźby — podnieś pan cegłę! No, już! Kupione, to kupione, tu jest przyzwoity interes. — Pan w meloniku pochylił się i podniósł cegłę. Wzdychając ciężko powędrował ku Rynkowi z nowym sprawunkiem w ręku. Uszedłszy ze dwadzieścia kroków posłyszał przed sobą lekki szmer i spoza koryta z rozrobionym wapnem wynurzyła się długa, ciemna sylwetka, która jednym skokiem przecięła mu drogę.

— Panie! — posłyszał cienki, świszczący głos nad sobą — kup pan cegłę — i długa, koścista łapa, dzierżąca ogromną cegłę tym razem bez opakowania, wysunęła się ku niemu z ciemności. Pan w meloniku już chciał rozpocząć pertraktacje; gdy nastąpiło coś, na co zareagował cichutkim gwizdem zdumionego podziwu. Z tyłu, za plecami pana w meloniku rozległo się ciche, lecz stanowcze wołanie:

— Jasiu! Puść pana. Pan już kupił cegłę. — Zagradzająca drogę postać cofnęła się sprawnie i bezgłośnie w cień cichych budów. „Cóż za solidne przedsiębiorstwo” — pomyślał z uznaniem pan w meloniku. Po czym ruszył w stronę Rynku, porzucając zaraz za rogiem kłopotliwy nabytek.

Leopold Tyrmand – „Zły”