Tytuł nie jest zbyt jasny, ponieważ wysiłek poszukiwania wydaje się być daremny. Ale w toku wywodu rzecz cała wyłożona zostanie należycie. Miasto miało swój typ mieszkańca. Nie na darmo mówiło się: „To jest warszawiak!”. Na pierwszym planie jawili się przez swą rodzajową wyrazistość ci wszyscy cwaniacy, kozacy, chojracy. Ten chód z kołysem w ramionach, niby marynarski, głowa pochylona i wysunięta do przodu. Język soczysty, dosadny, zadziorność w oczach. Ale również ludzie zacni, solidni zawodowo, kolejarze, tramwajarze, furmani, kanalarze, nawet urzędnicy – też mieli swój sznyt, sposób bycia, który odpowiadał temu nadrzędnemu pojęciu warszawiaka.
Także ważna w opisie jest twarz dawnego mieszkańca miasta. Błysk inteligencji, przekory, wesołej iskierki w oczach. Była to twarz otwarta, nie skrywała pod sztuczną maską innej, właściwej twarzy, wiele mówiła o przymiotach i wadach. Proszę mnie dobrze zrozumieć: nie chodzi o helleńską, klasyczną urodę. Twarz mogła być szpetna. Lecz miała swój wyraz. Forma była odbiciem substancji duchowej. Humor, zachowanie mieszkańców miasta na ulicach, w tramwajach. Dowcipy, które powstawały w najcięższych czasach i pozwalały lżej znosić wszystkie dopusty losu. Solidarność mieszkańców stolicy w momentach ostatecznych zagrożeń. Motorniczy gwałtownie hamuje tramwaj, ostrzega: „Łapanka!”. Ludzie wyskakują i kryją się w bramach.
Warszawiacy w latach powojennych szybko stawali się mniejszością. Przybywali ludzie z wiosek i miasteczek. Tak też było przed wojną. Warszawiacy powstawali i elementu napływowego, ale czekali na nich już inni, zasiedziali od pokoleń mieszkańcy stolicy, i oni kształtowali styl życia, obyczajowość. Przybysze mieli wzorce. Po wojnie jednak „element napływowy” zaczął dominować. Napływowi częstokroć byli aktywistami rządzącej partii, funkcjonariuszami władzy i pokonywali w przyspieszonym tempie drogę z dołu na wyżyny. Zasadą nadrzędną były posłuszeństwo i dalsza kariera. Natomiast rzesza napływowych robotników, wyrwana z tradycyjnej obyczajowości wiejskiej, pozbawiona wszelkich korzeni, żyła jak ślepe krety wyrzucone ze swoich nor, poruszając się po omacku i bez żadnego drogowskazu. Stracili swoją przeszłość, a obca im była i obojętna tradycja i historia miasta, do którego przybyli. Zaczynali swą drogę od zera. Tabuny przybyszów zaludniły miasto. Wraz z kolejnymi zmianami ekip z przybyłych formowała się nowa warstwa rządząca, od najniższego do najwyższego szczebla. Wydawała ze swego kręgu sekretarzy, dyrektorów, komendantów, profesorów. Mówiło się przeto w naszym mieście, że z kolejnym partyjnym bonzą zjeżdżają jego ludzie ze Śląska, z Wrocławia, Rzeszowa, Hrubieszowa i zajmują rozmaite stanowiska w centralnym aparacie. Latami trwały te najazdy. Przybysze zostawali na stałe w stolicy i wykształcił się nowy typ urody, postury jegomościa, który też nazywał się warszawiakiem: przysadzisty brzuchaty, kaczkowaty, o twarzy bezkształtnej, rozmazanej w rysach. Bo ruchu mało, tryb życia siedzący, narady, konferencje, odprawy, samochód odwoził i przywoził. Sowiecki tryb zajęć, działań i myślenia wpływał na kod genetyczny nowego warszawiaka. Dominować zaczął twór mongołowaty; kluchy, golonka, schabowe i koniak ararat. Przebiegła chytrość pod pozorem dobroduszności w małych, utopionych w tłuszczu oczkach. Właściwości duchowe harmonijnie łączyły się z fizycznością. Tępo cwany, pazerny, pozbawiony poczucia humoru, lekkości i choćby szczypty bezinteresowności, tak potrzebnej w życiu każdej wspólnoty. Taki homo novus wychowany w duchu nihilizmu jest wciąż obecny w urzędach, bywa biznesmenem, politykiem; sądząc po liczbie odkrywanych afer, jego systemem wartości jest brak wszelkich wartości i kiedy mówi (a mówić potrafi godzinami), to wiadomo, że pod jego zapewnieniami kryją się zupełnie inne intencje, bo słowo służy do tego, żeby ukrywać prawdziwe zamiary.
Oto typ człowieka panujący w naszym mieście. Przejdźcie się ulicami, popatrzcie uważniej! Natomiast warszawiacy od pokoleń, rdzenni mieszkańcy Miasta, o którym kiedyś mówiło się, że jest niepokonane, są niby Indianie, ostatni Irokezi, wegetujący w ciasnych rezerwatach. „Mongoł” przytłacza!
***
PS Proszę wszystkich Azjatów, Mongołów, Chińczyków, Wietnamczyków, żeby nie brali tego epitetu do siebie. W moim mieście od lat „mongoł” był określeniem pejoratywnym i nic to nie ma wspólnego z narodami, mieszkańcami jurt w pięknej Mongolii, potomkami walecznego Dżingis-chana czy prawnukami sławetnych chińskich mandarynów.
Marek Nowakowski