Poświęcam swój komunikat językowi stolicy czyli gwarze warszawskiej, by przypomnieć o jednym z zagadnień, będących zdawałoby się podstawowym wyznacznikiem tożsamości warszawiaków i naszego miasta, które to zagadnienie w ostatnich dekadach, po śmierci prof. Bronisława Wieczorkiewicza, zostało zaniedbane w naukowych opracowaniach. Jeszcze „Encyklopedia Warszawy” z roku 1975 informuje w haśle, opracowanym zresztą najpewniej przez rzeczonego prof. Wieczorkiewicza o gwarze warszawskiej w czasie teraźniejszym: „cechą gwary warszawskiej jest (…)”[1] podczas, gdy już współczesna „Szkolna encyklopedia WSiP. Nauka o języku”, pod red. prof. Markowskiego podaje wszystkie wiadomości o niej w czasie przeszłym – „Najbardziej znana i częściowo opisana jest gwara miejska dawnej Warszawy. Typowe dla niej były (…)”[2] (żadnej zaś w czasie teraźniejszym) dając dobitnie do zrozumienia uczniowi, że gwara ta już nie istnieje.
Skupić się jednak pragnę w moim komunikacie nie na udowadnianiu, że gwara warszawska wciąż jeszcze żyje w stolicy i nie wymarła – choć jest to moja opinia i będę też podawał współczesne przykłady jej użycia, lecz na konkretnym spojrzeniu na tę mowę z perspektywy różnych nań wpływów, przez co rozumiana być może jako zapis dialogu kultur.
Pewnym paradoksem, mającym swoje umotywowanie w warunkach życia panujących w stolicy, będącej zawsze tyglem kultur, jest fakt, że gwara warszawska wykazuje pewne analogie do innych dialektów stołecznych – berlińskiego Berlinerisch czy londyńskiego Cockney choć gwary te należą do zupełnie odmiennych rodzin językowych. Wspólne są przede wszystkim takie językowe i pozajęzykowe cechy jak zabawa słowem, ciętość języka, nonszalancja w podejściu do norm gramatycznych i poczucie humoru[3]. Dialekt berliński bywa przez językoznawców niemieckich nazywany metrolektem[4], ponieważ nie daje się zaklasyfikować jako dialekt wiejski, posiadający inne cechy. Termin metrolekt zawiera w sobie wyraz metropolia i daje nam odczuć, że jest to eklektyczny twór językowy wyrosły na bazie wiejskich dialektów lokalnych oraz języków, gwar i żargonów w niej występujących – tak, jak to ma miejsce także w gwarze warszawskiej. Podobieństwo między metrolektem berlińskim a warszawskim wzmacnia fakt, że powstały one przy, można wręcz powiedzieć walnym, udziale żargonu przestępczego, nazywanego po niemiecku Kauderwelsch, po polsku zaś grypserą.
Jak wiadomo gwara warszawska wzrastała na gruncie gwar mazowieckich, których używało gros ludzi osiedlających się w mieście. Efekt niegdysiejszego przeniknięcia gwary mazowieckiej do języka warszawiaków obserwować możemy, założę się, nawet na nas samych, w zamianie głoski a w e w wymowie słów takich jak śmieliśmy się, leliśmy. Nie inaczej czytamy u autora, o którym powiem jeszcze później, co tym samym bezwiednie udokumentowane zostało w druku: „Zwieliście z lekcji!”[5].
Pierwszy dialog z jakim mamy do czynienia przy omawianiu gwary warszawskiej to ten, który powstawał między nowo przybyłą ludnością wiejską a mieszkańcami w Warszawie już zakorzenionymi. Owo zauważane już nawet przez niektóre przewodniki po Warszawie, a opisywane jako szczególnie charakterystyczne dla Pragi „a co to ja ze wsi jestem?!” jest dzisiejszym tego przykładem, a za wyrażeniem tym, kryje się moim zdaniem niekoniecznie samo poczucie wyższości nad przyjezdnymi z prowincji, ile satysfakcja, że samemu już do pewnej miejskiej grupy się należy, co jeszcze po wojnie, w niektórych już tylko okolicach Warszawy do dziś, nie przychodziło z łatwością, należało bowiem nauczyć się pewnych zasad i zostać przez nowe otoczenie zaakceptowanym, nie wystarczał do tego sam meldunek.
Ludzi przybyłych ze wsi i z prowincjonalnych miasteczek oślepiał blichtr wielkiego miasta, powiem trochę poetycko. Dlatego, choć w powszechnym odczuciu Kraków jest stolicą tytułomanii, to jednak w Warszawie umysły mieszkańców wiecznie orbitowały wokół tak zwanych wyższych sfer. Można zresztą zaryzykować stwierdzenie, że przez Warszawę przewijało się zapewne nawet więcej przedstawicieli elit i błękitnej krwi niż przez Kraków. Kontakt z elitami wzbogacał słownictwo i ożywiał fantazję językową. We wspomnieniach Zdzisława Kalicińskiego, czytamy, jak gazeciarz oferował czasopisma słowami: „Panu hrabiemu „Muchę”? „ABC”? A może „Kuriera”? Szanownej Pani? Za dwa grosze, bardzo proszę”[6], potrafiąc w swojej wypowiedzi nie tylko zwrócić się do klienta na wyrost tytułem arystokratycznym, ale i ułożyć zdanie do rymu. Podobnym rymem, najwyraźniej gdzieś, w dzieciństwie na mieście zasłyszanym, ku mojemu zaskoczeniu przy wręczaniu palta, zwróciła się do mnie moja babcia, nie mająca nota bene za grosz poczucia humoru:
Obsłuż panią ładnie,
a dyszka ci wpadnie!