Warsiaski sport

Kochany Pan Kierownik, który na elekpstronicznej poczcie figuruje jako „Adminstrator“ powiedział „jakbyś Pan coś o sporcie w naszem mieście napisał to byłoby klawo“. Szacuneczek do Pana Kierownika odczuwam, więc przyjąłem to zaproszenie z ochotą, bo sport to u nas w kochanej Warszawie był od zawsze, więc jest o czym pisać.

 

Jakby się cofnąć tak nazad, do samego początku, to najstarsza sekcja to była chyba w moczeniu kija. Nic o tym nie czytałem, ani w muzeum sportu ex ponatów nie widziałem, ale zasadniczo nasz warsiaski ojciec założyciel, niejaki Wars, zanim zaczął prowadzić przy Marszałkoskiej handel detalyczny pod swoim imieniem, łowieniem ryb się zajmował.

 

Wieki mijajom, a chłopaki starsze i młodsze, w Wiśle, w kanałkach i na gliniankach kije mocząm i robiom to z takiem zapałem, że aż ich w gardle suszy. Przyznam się, że leń jestem i ten szport też uprawiam, ale na skróty. Te chłopaki wstają o czwartej rano, pakują kije, jadom nad wode i siedzą tam tyle ile normalny człowiek w robocie. Emocje to są jak mundurowe sprawdzajom karty wendkarskie, ale zasadniczo to całe moczenie kija to dla mnie NUDA. Owszem chłopaki po maluchu raz na jakiś czas dadzą i jak baby w maglu pogadajom, ale dla mnie po fajrancie lepsze rzeczy można robić.

 

Z rybami i kropelkami też sobie życie organizuje, i też w zacnem gronie, ale nie chwaląc się wygrywam z mojemi koleżkami w przedbiegach. Po pierwsze primo – kijów, żyłek, haczyków i tego całego tałatajstwa, co rybą wali w domu nie trzymam. Nie mam ich wogóle. Jak to się dziś mówi „tne na tym koszty“. Nie jestem sknerom, ja po prostu jak mówi sonsiad „skuteczniej zarządzam aktywami i stosuję ałtsorsing“. Po drugie primo, to ten ałtosorsing. Flota co jej nie utopiłem fundując sobie kije i te inne ustrojstwa na koncie sobie spoczywa, wienc ja to całe moczenie kija Centrali Rybnej zlecam. Jak oni już pinć godzin moczom kije, to jak świerzutki i wyspany pomykam do Centrali Rybnej po śledzia. Czas zaoszczęndzony, a śledź złowiony, wypatroszony i zamarynowany .

 

Po trzecie primo, to w tych zawodach bez konkurencji jestem, bo rodacy warsiaskie co ryby łowiom nijak śledzia nie wyciągną. Owszem słyszy się, że różne francowate zmiany w przyrodzie zachodzom, ale śledzi w Wiśle nie ma i chyba nie będzie. Nawet w Parku Skaryszewskiem i na okolicznych akwenach gdzie można złowić rybke co pachnie wedlowskom czekoladom śledzia nie uświadczysz. Żeby porządnom rybe złowić, ta cała ferajna musiałaby do Gdańska z tem swojem sprzentem dymać, a i tak bez gwarancji, że coś przywiozom, bo miejscowi tam cały czas przebywajom i w sieci łowiom.

 

Więcej nie muszę tłomaczyć, ale niech tam. Jak ktoś nie pokapował w czem rzecz i jeszcze chce szport wendkarski uprawiać, to niech posłucha. Z Centrali Rybnej (moja ulubiona figurowała przy Miendzyborskiej) kieruję się do monopolu. To jasna sprawa, bo rybka lubi pływać. Później na kwadrat przed telewizor i meczyk, bo wyjazdowy, a jak już wiecie ja leń jestem, więc nie będę się tłukł pociągiem przez pół Polski, żeby zobaczyć jak nasi prowyncje oświecają pokazem gry w piłkie. Pod te emocje własnoręcznie, złowiony w sklepie śledź, a potem wódeczka zimna z lodówki. Rybka pływa, a w lufciku telewizyjnem nasi frajerów, przed ich własną publiką tłuką. Ja się życiem sportowem delektuje, a moczykije piją ciepłe kropelki i szukają ryby. Jak znajdom to nieszczęście, bo trzeba to patroszyć, ognisko czy gryla rozpalać. Wtedy zawsze jakieś mundurowe się muszą napatoczyć i robi się chryja na 102.

 

Tymczasem u mnie nasi jak leli frajerów z prowincji tak leją, a ja sobie chłodnych kropelek nie żałuję. Meczyk się kończy, a ja słyszę jak te moi fumfle moczykije klatkowskom ostatkiem sił pod góre sie gramolom. Zmęczone, niewyspane, z trzema niedorośnientymi karaskami i rumor temi wiadrami i kijami robią straszny. To, co ich, to że chłopaki pod dobrom datom są. Słysze ferajne, wienc drzwi otwieram i pytam: – Jak było? Brały? – Brały, a szczególnie strażniki w łapę, żeby mandaciku nie było, bośmy w plenerze kropelki łykali. A jak tam nasi? – Nasi? Palce lizać, fachowy pokaz futbolu na prowincji dali i po mistrza pewnym krokiem zmierzają.

 

Za tydzień prawie wszystkie moczykije mają szczęśliwy łykend, bo Legia gra przy Łazienkowskiej, więc nie jadą na ryby, tylko na mecz idą. Nie wszyscy. Jeden, detalycznie jeden z naszej ferajny Polonii kibicuje. Chłop porząndny, klub warsiaski, więc niech mu tam, byleby nad nami nie byli. On uważacie, ma inne zdanie i czasem się kłócimy. Awanturki som, ale tylko na słowa, bo za stare konie jesteśmy żeby urządząc bijatyki. Poza tym byłoby bez fasonu, bo koleżka solo by się prał, a my we czterech. Syn też mu nie pomoże, bo mu sie córka urodziła. To pech kibica wienkszy od tego gdy małżonce trzeba przepis o spalonem wytłomaczyć.

 

Na czym to staneło? No, na tem, że ten nasz Polonista córke ma nie syna. To połowa nieszczenścia, bo ta jego Zosia prowadza się z fest chłopaczkiem, który w Legii trenuje. No to się chłopu życie ułozyło! Nie może z synem na mecze chodzić, bo mu sie córka urodziła, a przyszły zięnć gwiazdą ma być przy Łazienkowskiej. No jest jeszcze jedno nieszczęnście co go dotknęło. Zaraził się tem moczeniem kija, ale o tem sza, bo jak koledzy z ferajny sie dowiedzom, co o tem ich łowieniu myśle, to sie poobrażajom i mnie z kadry meczowej na wyrzucom. Bez nich mogie sam przed ekranem w towarzystwie śledzia i kropolek widowisko ogląndąć, ale na trybuny sam nie pójde. Zwłaszcza na mecz z Lechem, o którem zresztom ze szczegółamy relacje zdam, natychmiastowo gdzieś koło wtorku.

 

Pozdrawiam rodaków z miasta stołecznego – Grochowiak