Biedny pajęczarz

Już zleciał tydzień od mojej nawijki z mistrzem miotły Antonim. Analyzowałem sobie w główeńce to wszystko, co mnie opowiedział tego pięknego dnia. Przy Zygmuncie w majcher wyposażonym rzecz jasna, którego żeśmy na naszem pięknem podwóreczku w skuteczności dewastowali. Fakt, że moja towarzyszka życia pci pięknej, kołki skutecznie ciosała na mem czerepie za takie nasiadówkie w podwórkowym zaciszu. Ale jak se pogadała z żoną pana Antoniego, – szacowną panią Pelagią – to i nerw jej przeszedł. Zauważyłem, że nawet co raz śmielej sama sięga do mych zapisków, które pomagają mnie się gwary uczyć. A nawet zaskoczyła mnie któregoś dnia rano pytając:

– Kochaniutki ! Do wtranżalania śniadanka to masełeczko ci podać?

Zatkało mnie i nie wiedziałem co w pierwszej chwili odpowiedzieć. Musiałem mnieć też dziwne mine bo płeć piękna śmiała się do rozpuku. A jak wychodziełem do arbajtu to Antoni mnie zagadnął:

– Co tak u was wesoło z raniutka kerowniku sianowny?

– Panie Antoś, odpowim jak po arbajcie na chawirę powrócę, bo mnie czas strasznie w plecy poszedł.

Antoni chyba nie zrozumiał tego co nawijam, albo uznał że to jakaś nowa gwara, bo zrobił dziwne mine.

– Dobra. Leć drapichruście bo sie spóźnisz i bedą problemy. A jak byś nazad zaiwaniał to tak może po Zygmuncie byśmy se łykneli? – powiedział uśmiechnięty Antoni z miną niewinnego malca.

– Sie pomyśli panie piękny – odpowiedziałem i pobiegłem do bramy. W sumie dobrze, że pobiegłem bo bym berłem Antoniego – czyli mniotłą – przez plery oberwał za tego ”pięknego”.

Czas w robocie mi się strasznie dłużył. Dobrze, że tego dnia klienteli nie było zbyt dużo i szefa tyż nie było więc mogłem w necie pobuszować i wszystko co możliwe na temat gwary wyszukać. Nawet sobie kajecik założyłem i zrobiłem mój własny słownik gwary. Pierwsze słóweczka, które w niem zapisałem to: drynda, sałaciarz, szopenfeldziarz, krata, dolyna, dolyniarz, lalka (to mnie najbardziej podchodzi, bo tak do małżowiny mej nawiajam a ona sie wydaje być zadowolnioną). Na arbajcie nikomu tego kajeta nie pokazałem bo to same WARSIAWIANINY są a nie WARSIAWIAKI. Wiadome jest, że WARSIAWIANIN to taki co niedawno do syreniego grodu się wtranżolił i fafarafa struga czyly w obce skórkie się przystroił. Znaczy się z niego taki syn naszego mniasta jak z koziej dupy cynterfuga a takich u mnie ilość przeważająca. Nawet sam kerownik to z jakiegoś zadupia zdaje się wywodzić ale „ą ę” struga … frajer flancowany i tyla. Takich rodowitych jak ja to jeszcze trzech jest, ale ich to tylko komputer kręci i gierki, więc ni ma z kim ponawijać w parafialnem języku. No ale czas nie pomnik, w miejscu nie stoi i 16-tą godzinkie sikor zapodał. Więc kapotę na grzbiecik i na chawirę dawaj zaiwaniać. Oczywiście do spożywczaka po pifko wpadłem, z kerowniczką chwilkie w rozmowe uderzyłem – nawet mnie pochwaliła, że postępy robię – i na podwórko się wbijam,. Od pewnego momentu słyszę że coś się na mojem podwóreczku zdażyć musiało bo krzyki mnie jakieś dochodzą. Przyspieszyłem więc, wpadam do bramy i staję jak wryty. Leguralnie checa na naszem podwórku się odbywa. Moja żona i pani Pelagia stoją nad jakiemś młodem sztyfcikiem i machając swemi grabkami co razik go szturchają. Krzyku co niemiara no i jak na podobne okolyczność bywa gapiów tyż się sporawo zebrało. Tylko Antoni stoi sobie spokojnie z boku, mnietłe o ściankie oparł, renkie na renkie założył i śmieje się. Dobijam do niego i mówię: