Choinka, Mikołaj i cuś jeszcze.

Nadchodząca Wigilia świąt Bożego Narodzenia, to okazja do wspominek o czasie magicznem i jedynym takim w całem naszem życiu . Mówiąc w szalonem skrócie o latach klajniactwa lub jak kto woli niewinnego dzieciństwa.

Dlaczego magicznem zapytacie.

Bo magia tego święta polegała na tem, że w domu pojawiały się elementa na co dzień nieobecne lub widywane jak meteor na niebie czy kawior w WSSie. Z rzadka lub prawie wcale.

Zadziwiającem było to, że potrafiliśmy się cieszyć każdem drobiazgiem. Dla nasz dzieciaków to były skarby cenniejsze niż futbolówka, celna proca czy „Zośka” ołowiem zalana.

Pierwsza magia to świąteczna choinka.

Jej zapaszek, kolorek, tysiące igiełek i błyszcząca wśród gałązek żywica.

Czarodziejskie drzewko, pod którem to główny sprawca dziecięcej radości – Świętym Mikołajem zwany – niespodzianki różnej maści w prezencie nam zapodawał. Oczywista sprawa, że nie co roku ten czarodziej mniał odpowiednie ilość złociszów na zaspokojenie naszych niewąskich oczekiwań ale … takie czasy byli, nawet dla Mikołaja. On pewnie by chciał.

Na zakup tejże ślachetnej rośliny udawałem się z moją Matulą, gdyż starszego więcej w domu nie było jak był. Takie mniał prace … Warsiaski taksówkarz w służbie MPT i mniejscowej ludności.

Utrafić ładne choinkie w naszej okolycy to nie była sprawa prosta. Jak kto trafił na dowózkie to przynajmniej wybór w chojakach posiadał. Później to brało się co w rękie wpadło i też była radość ogromna.

Chodziliśmy na ulice Żelazne, pomniędzy Grzyboskie a Łuckie. Tam – za dawnym browarem – był placyk, na który okoliczne wozaki owe drzewka dowoziły czem Wolskiej ferajnie przedświąteczny czas skutecznie urozmaicały.

W jedne strone – z Bogiem sprawa – czerwoniakiem można było podjechać lecz w drogie powrotne tylko sanki wspomaganie na dwu płozach dawały. Bo jak z takiem wymiarowem drzewem w komunikacje się fasować, nieporęcznie i gałązkie złamać można. Ale to już pestka z dyni w ciepłem mleczku moczona. Niech kumploszczaki filują jak wielkiej urody drzewko do domu jedzie i ile mniejsca pod nim dla prezentacji Mikołaj uskutecznić może.

Drugą magią był rzecz jasna sam Święty – Mikołajem niezmiennie zwany.

W zależności od tego ile przychówku kamienica posiadała, sąsiady ustalały te zaszczytne fuche pomniędzy sobą.

Raz był przypadek taki, że wybrany na ten chwalebny występ sąsiad akuratnie dwa górne przednie stracił, przez co reputacje świętego na szwank mógł wystawić. Reszte sąsiadów – pci do tego zajęcia odpowiedniej – dzieciarnia już na szerokiem rozkładzie mniała. Ale co parafia to parafia. Nie ma rzeczy niemożliwych, są tylko trudne i trudniejsze.

Z pobliskiego domu chętny na podmiankie sie znalazł i było cacy a nawet lepij. Kobitki oczętamy za nowem szczelały bo to zawsze na nowinkie wrażliwsze były, dzieciaki wniebowzięte obecnością świętego a starszyzna sposobność do skutecznego przetarcia szkła wykorzystać mogła.

Pewnego roku, w naszem okolicznem przedszkolu śmiszna sytuacja wydarzenie znalazła.

W dniu dla wszystkich dzieciaków uroczystem – bo wizyta Mikołaja to nie w kij pierdział – pani derekcja zapowiedziała swojem wychowankom, że w progi nasze zawita z podarkami … Dziadek Mróz.

Akuratnie tak się złożyło, że w naszem domu zamieszkiwał samotny jegomość – słusznego już wieku -o meteorologicznem nazwisku Mróz. Ale wcale nie był taki mroźny i groźny jak by przypuszczać można było. Cała okolyczna ferajna, w krótkich portkach i kusych spódniczkach biegająca „dziadku” – przez szacunek do wieku i z czystej sympatii – do niego mawiała.

Dziadek Mróz spod ósmego, to była postać doskonale znana. Jak goła podszewka we własnej kieszeni.

Derekcja wstępnie zagaiła, że kiedyś i owszem Mikołaj do dzieci w święta zaiwaniał ale teraz to Dziadek Mróz w odwiedziny do nasz przychodzi a kocha dzieci równie a nawet mocnij i jednakowoż wszystkie po równo.

Ciekawość szyje nam w chińskiego paragrafa powichrowała. W oczekiwaniu na tego miłośnika Wolskiej dzieciarni gubiliśmy się w domysłach. Zapadła cisza a po chwili rozległy się szepty w naszych zwartych bojowo szeregach, na poziomie podłogowej klepki zasiadających.

Oczęta w „rybaka” wszystkie postawiły jak na udekorowane salkie wszedł ktuś zupełnie nam pod naszego dziadka Mroza nie podchodzący.

„To nie jest nasz dziadek Mróz” – jak jeden mąż wrzasnęła moja ferajna.

Zrobiło się zamięszanie jak przy biblijnem stworzeniu świata a po chwili – na skutek interwencyjnego wkroczenia derekcji – zapadła cisza.

Karawaniarz na swem pogrzebie nie zapoznał się z takiem sztywnem podejściem jak ten derekcyjny Dziadek Mróz.

Dłuższe chwilkie – po tem całem zdarzeniu – nasze starsze tłumaczyć się musiały, że żadnej wrogiej roboty dzieciaki wykonać nie planowały i prywatnie do jegomościa antypatii nie chowają.

Że znają osobiście Antoniego Mroza – naszego sąsiada – i z wielką mniłością go w poszanowaniu traktują. Pewnikiem z jego osobą ten szczególny przypadek skojarzyć mogły i stąd całe zamięszanie.

Derekcja dała w końcu za wygrane ale smrodek poszedł po parafii i po jakimś czasie odeszła na inne ważne placówkie oświatowe – poza Warsiawe. Jednem słowem „poszła skąd przyszła” i szlus.

Magia z trzecim numerkiem to łakocie słodyczą wabiące oraz owoce, jedynie na Bazarze Różyckiego do legularnego nabycia możliwe.

W tak zwanem „delykatesie” – na Wolskiej róg Płockiej – a i owszem bywały słodkości i wszelkie dobra niecodziennego spożycia. Ale nasze rodziciele – jak ten Mikołaj – za wiele funduszy na takie cudeńka przeznaczyć nie mogły.