Baryłkowie w Egipcie

Pan Benek otrzymał parogodzinne przepustkie na łyk grochowskiego powietrza oczywiście z zakazem gazowania, ale i tak odczuwałem zadowolenie z powodu, że mój rodzony sąsiad wreszcie jest na wolności.
– Szanowaneczko panie Benku! Jak tam szanowne zdrowie, nikt się nie dowie?
– Już lepiej. Jednakowoż zostałem mocno ugodzony w godność i
w portfel na okolyczność małżeńskiego kodeksu karalnego.
– W jaki deseń?
– Mnianowicie w taki, że małżonka moja, Teresa Baryłko z domu Kupść, zaznaczyła, że skoro jeżeli do naszego gniazdka ma wrócić z powrotem fisharmonia pożycia, muszę ją zabrać na aromantyczny wojaż do ciepłego kraju.

– To łagodny wyrok, panie Benku.
– Łagodny? Posłuchaj pan jak było w zeszłem roku, kiedy mieliśmy zaszczyt odbyć randewu do Egiptu, tej ojczyzny pana Ramzesa Zelnika. Najsampierw trzeba się tam było pofatygować samolotem.
– Nie bałeś się pan?
– Co pan? Czego się można bać po trzydziestu latach małżeństwa?
– Faktycznie.
– No. Fruniemy sobie pomalutku, pod namy roztacza się lanszaft, za oknem kumulusy, znakiem tego zrobiłem się głodny. Wyciągłem więc z teczki polski kawior, czyli kaszankie, a na popitkie krambambule w termosie.
– Kram – co?
– Krambambule. Napój zdrowotny nie dla młodzieży: gorąca woda, cukier, cetryna oraz parę kropel czystej. Zaraz do mnie galopkiem przyleciała taka podstawna blondyna we furażerce, ale bez konia i zaznacza, że przeprasza za pardon, ale swoja zagrycha na podkładzie surowo wzbroniona. I przyniosła mi swoją zakąskie – jakaś tacka jak dla kota i widelczyk plastykowy dla dzieci. Już miałem do pani we furażerce lecieć z lekramacją, ale Terenia mnie nie pozwoliła, żebym ze siebie chomąta z prowincji nie robił. No nic, wylądowaliśmy, a potem siup w taksówkie. Tam do nas Arab w turban czesany „hałdujudu” mówi, na co ja głośno i wyraźnie, że do hotelu. Za te przejażdżkie chciał mnie połowe mojej floty zgarnąć, ale jak mu wjechałem na mamusie, to jednego papierka wziął i szlus.
– Zrozumiał?
– Nie inaczej. A w tem hotelu nie powiem: majmury, klimantyzacja, basen, w każdem pokoju kolorowy telewizor, luks torpeda można powiedzieć. Poszłem najsampierw na basen. Zdjęłem trekstylia i zasiadłem w takiem bajorku. A tu nagle jak nie zaczną bombelki we wodzie latać. Myślałem, że to ja po kaszance, ale Terenia mnie pojenformowała, że to dżakuzy, czyly bombelczany relaks we wodzie.
– A ćwiarteczkie mógł pan tam wykonać?
– Nie bardzo, gdyż ponieważ był upał niemożebny, z powodu dlatego kernelki w niedwabnych desusach rozdawały drynki. Nie da się tego normalnie wypić, bo to proszę szanownego pana szklanka wysoka na pół metra, w niej kolorowa, a ja kolorowej nie obóstwiam. Na dodatek jakieś owoce w środku, czarne takie jakby myrabelki i parasoleczka jak dla lalki na brzegu tego kielonka dla wielkoludów.
– A ta parasoleczka to w jakiem takiem celu?
– Nie wiem. Ciągniesz pan to przez słomkie jak dzieciak i ledwo jedno pan zmęczysz kernelka z drugiem zasuwa. No nic, po ablucji udaliśmy się na wycieczkę krajoznawczą obejrzeć piramidon.
– Piramidon? Co to się obznacza?
– Jak pan wiesz, w mrocznem średniowieczu fanfaroni uprawiali wyzysk człowieka przez człowieka. Całą flote, którą wycisnęli z ludu pracującego miast i wsi musieli gdzieś skitrać. No to budowaly pyramidon, czyli labirynty z cegły, w którem chowali swoje skarby.
– Jakie skarby?
– Normalne: precjoza, biżuterie, serwis porcelanowy z Włocławka na dwadzieścia cztery osoby i temuż podobnież. Rzecz jasna niejeden złodziej się tam zakradał, ale w tem piramidonie po pierwsze primo ciemno, po drugie nie wiadomo gdzie iść, bo instrukcja obsługi choleragryfamy napisana.
– Czem?
– Obrazkami dla niepiśmiennej ciemnoty.
– To łatwe!
– Co łatwe? Kot narysowany co może obznaczać? Że tu jest weteryniarz, albo kociaki do wynajęcia, albo kot pocztowy. I zanim taki jeden z drugiem farmazonem się skapowaly co i jak, to już ich średniowieczny nadmiar sprawiedliwości ładował do turmy. Potem jeszcze Terenia się przejechała na wierblądzie. Ja nie chciałem, bo na garbatego zwierzęcego kalekie się gramolić to nieklawo. No i jak Terenia jechała na jenwalidzie po puszczy Saharze to się ten Mustafa od wierbląda zapytał, czy bym mu żony nie sprzedał.
– I co pan na to? W morde go?
– Nie, najpierw się zapytałem za ile. Jakby za mało dawał, to wtedy rzecz jasna natychmiast by dostał w blat.
– I ile dawał?
– Dwa wierblądy. To się nie zgodziłem. Rodzoną małżonkie za takie dwie pokraki?
– Niemożebność!
– Otóż! Poza tem przysięgało się przy świadkach miłość pozagrobową, czy też wszak nie?
– Panie Benku, a kto to pamięta?
– Pamięta, pamięta… cudze przysięgi pamięta się najlepiej…, ale rzecz jasna bywają czarne chwile, kiedy żałuję, że wtedy tych wierblądów nie wziełem, ale o tem cicho sza…

 

Przemysław Śmiech