Wyszłem właśnie z biblioteki, gdy ujrzałem na ławce na skwerku pana Benka.
– Szacuneczek sąsiedzie – rozpoczął obustronny dialog pan Benek.
– Co pan tam niesiesz z tej skarbnicy wiedzy?
– Książki.
– Wiem, że książki, a niby co mniałbyś pan mieć, śledzie? W jaki deseń?
– W jaki, w warsiaski, ma się rozumieć. Albumy o naszej przedwojennej kochającej stolycy dźwigam, w charakterze kagańca oświaty – odpowiedziałem, dosiadając się do pana Benka.
– Lubisz pan książki?- dopytywał pan Benek.
– Pasjamy!
– No widzisz pan, a wczoraj jeden pan zaznaczył przez telewizor akonto analfabetów.
– Że co?
– Że nie czytają. Naród się proszę szanownego pana stacza na sam dół pyramidy kultury i sztuki z powodu, że zamiast, żeby z książką na dłoni zażywać odrobine leraksu, kamieniem przed telewizorem siedzi i całą kanalizację od deski do deski ogląda.
– I w telewizorni się tem zamartwiają?
– No, no, no, nie bądź pan taki przytomny! Naród nie czyta, abnegacja umysłowa się szerzy, literaci korę z drzew obgryzają, widzisz pan jakieś światełko w tunelu?
– Nie widze panie Benku, a pan?
– Wiadoma rzecz, że widze.
– Mnianowicie?
– Kij i marchewkie.
– Mam zaszczyt nie rozumieć. Kijem chcesz pan frekwencje biblioteczne naganiać?
– Jak trzeba będzie, to tak. Na początek objaśnie marchewkie.
– Nic nie rozumiem, co ma do tego marchewka? Panie Benku, nie bądź pan taki świnks i wyszczególnij pan.
– Żeby ludność tubylcza raczyła przybyć, co jest potrzebne?
– No co?
– Magnes.
– Jak magnes, panie Benku? Mówiłeś pan, że marchewka!
– Sąsiedzie złoty, do biblioteki pan chodzisz, a nie łapiesz pan metafory?
– Panie Benku, ja swoje nerwy mam, ale za chwilkie dojdzie do godnych pożałowania wypadków! Najpierw mówisz pan o marchewce, potem wyjeżdżasz pan z magnesem i jeszcze jakaś metafora!!! O co chodzi?! Konkretnie?!
– A co pan tak morduchne rozpuściłeś?! O kieliszek konkretnie.
– Aha. Ale jak o kieliszek?
Nie szło się z panem Benkiem dogadać.
– Uważaj pan. Jak byś pan wiedział, że do każdej poszczególnej literatury, którą pan bierzesz, dostaniesz pan kielicha, to co, nie poszedłbyś do biblioteki?
– Poszedłbym. Ale książkie mogie wziąć, a czytać nie musze, czy też wszak nie?
– Masz pan słuszną racje, jednakowoż jak pan oddasz książkie i odpowiesz pani bibliotekarce, dajmy na to, na trzy pytania akonto tej książki i dostaniesz pan znowu lufe? Niejeden spirytysta odczułby wtedy chętliwość do lektury!
– Możliwość, ale panie Benku, kielicha za książkie? Czy państwo literaci się nie poobrażają?
– Co pan, wiesz pan przecież, że poeci to największe bibuły! Wszak nikt tak czystej i innych tronków nie ciągnął jak nasze wieszcze!
A samo słowo – literat – od czego ma zaszczyt pochodzić?
– Jak od czego, co pan, panie Benku, literat, bo z literek składa słowo, a ze słów lekture dla szkół…
– Panie, nie bądź pan dziecko! Literat – z powodu, że u każdego jednego pisarza na stole literek figurował w charakterze muzy!
– Aha. Panie Benku, a jakie tronki powinny być w bibliotece?
– Akonto repertuaru ankoholicznego uważam tak: przeczytałeś pan polską jakąś książkę, dostajesz pan żyto. Nalane – i odjazd!
– Rozumiem. A jak przeczytam „Wojne i pokój”?
– To szurniesz pan stoliczną.
– A jak „Szwejka”?
– To kufelek pilznera! Francuskie dzieło – pani leje bordą, niemieckie – sznapsa, angielskie – łyskej!
– Pan to ma głowe, panie Benku! Ciekawe, o ile procent skoczyłoby czytelnictwo?
– No, ze czterdzieści to na pewno…
Przemysław Śmiech