Stałem właśnie w sklepie przy stoisku jarzeniowem, gdy oto zwrok mój napotkał mego sąsiada, pana Ambrożego Keksa. Jego facjata nie dość, że wyrażała dogłąbny smutek, to jeszcze na dodatek posiadała na czole śliwkę o słusznym rozmiarze i żywym kolorze.
– Szaconek, panie Ambroży, czyśbyś pan się stał za legiende ringu?
– Nie.
– Uskuteczniałeś pan dowolną amerykankie?
– Mylisz się pan.
– Przydzwoniłeś pan w Barbakan?
– Nie. Zachciało mnie się być dżemtelmenem, a na czole widzisz pan tego przykre wskutki oraz daleko idonce końsekwęcje.
– Podziel się pan tem dramatem, to panu ulży.
– A podziele się, może pan mi pomożesz zrozumieć ten bolesny wparadoks… Wyobraź pan sobie, że nie dość, że toczyłem poziomowe rozmówkie, nie dość, że nie siorbałem, ani nie używałem, pardons, wyrazów, nie dość, że spełniłem galopkiem zwzruszającą prośbę kobiety, a nawet, uważasz pan, pozmywałem po sobie kufel i talerzyk z chińskiej porcelany z Włocławka…
– No, no!
– A jak! I wyobraź pan sobie – że po tem wszystkiem zostałem czynnie znieważony patelnią przez rodzone małżonkie!
– Panie Ambroży, to już granda, to pan żonie pomagasz w podstawowej komórce, a ona…
– Jakiej żonie?
– No pańskiej! To ona wszak użyła środka przymusu bezpośredniego!
– Owszem, użyła, ale posłuchaj pan całego przebiegu zdarzenia. Ponieważ, że żona moja Danuta Keks z domu Kowalszczyk obglądała telewizor, poszłem się przejść, aby powdychać powietrze, czyli tlen, azot i temuż podobnież.
– Bardzo zdrowo.
– Bardzo. Kiedy tak sobie szłem, odczułem niespodziewanie pragnienie.
– Jakie pragnienie?
– Pragnienie się napicia. W tem celu wkroczyłem do jednej
z licznych na Grochowie placówek gastronomicznych. Wypiłem te dwa, trzy, czy cztery piwka…, może pięć…, ucinając pani za kontuarem kurtularną rozmówkie. Tak sobie rozmawialiśmy i nagle pani wyraziła żal, że musi zmywać biedactwo i niszczy sobie rąk arabaster. Wtedy obudził się we mnie dżemtelmen, udałem się za kontuar i natychmiast po ucałowaniu kończyn górnych nieszczęśliwej niewiasty, przystąpiłem do zmywania.
– Jestem z pana dumny, panie Ambroży.
– I tak, rozumiesz pan, tu zmywam, a tu rączkę całuję, leci godzinka, druga, trzecia, pani rzecz jasna humorek się poprawił, zaczęła świergotać jak ta sikorka do słoninki oraz chychy śmychy uskuteczniać i na tę wesołą pomoc dobrosąsiedzką wpadła moja dozgonna druga połowa…
– Panie Ambroży, a ta pani zza kontuara to była młoda?
– Tak się przypadkowo złożyło, że tak…
– I ładna?
– Bardzo, ale czy to moja wina?
– No skąd! Ale nie mogłeś pan naświetlić żonie sytuacji?
– Nie zdążyłem! Żona od razu przystąpiła do wykonania wymiaru sprawiedliwości! Od forhendu jeszcze się zdążyłem uchylić, ale bekhend trafił mnie prosto w czoło: gem-set-mecz! Zamiast docenić, że się wykazałem sawoarwiwrem – kuchennem narzędziem mnie w dynie, rozumiesz pan coś z tego?!
– Któż panie Ambroży zrozumie te płeć naprzeciwną…
Pożegnaliśmy się i wróciliśmy, każdy do swojego domowego sfinksa, stawić czoło ( pan Ambroży czoło obolałe) kolejnym, życiowym wparadoksom…
Przemysław Śmiech