Lawendoszczak

Wyszłem ze śmieciamy, gdyż ponieważ kocham dozgonnie moją małżonkie i spotkałem pana Benka, który z równie godną miną jak ja wynosił obierki, papierki, obgryzione śledzie marnowane i inne martwe nature. Na chwilkie zapadło się skrępowane milczenie. Które udało mi sie jenteligentnie przerwać.

– Szaconek panie Benku. Oglądałeś pan Polonie Dorszmund?

I naszego rodaka Lawendoszczaka?

– Oglądałem i powiem panu, że już na samem początku to wydarzenie z pierwszych stron gazet się mnie nie spodobało.

– Z powodu dlaczego?

– Z powodu dlatego, że naszym orłom nie zagrali Mazurka Dąbrowskiego.

– Ale panie Benku, mazurek przysługuje kadrze narodowej! Poza tem w Polonii Dorszmund oprócz naszech chłopaków mają zaszczyt uprawiać sport inne nancje.

– W takiem razie mogli jem zagrać jedną zwrotkie. I szkopom jedną zagrać „dojczland iber ależ” i szlus.

– No nie, panie Benku, ale tam na boisku był cały globus, jakby każdemu zagrać kawałek hymnu, to do rana by się nie zaczęło. Ale przyzna pan, że meczyk był prima sort i kto wie, czy nie byłoby hejpi endu, gdyby nie ten dany oholender.

– Właśnie, niefartowny był i dlatego przegrali.

– Nie, no właśnie, że był fartowny, sędzia już się patrzył na swoją pabiede, już się cieszył na dogrywkie i nadgodziny, a tu klops.

– Ale w tem tkwi całe sedno, że oholender do tej pory nie mniał farta. W każdem massmendium redachtorzy zaznaczali chwestie, że to pechowiec. Co gra o jakiś puchar, patere czy salaterkie, to guzik z pętelką. Chłopaki z Dorszmundu też to czytali i jak zobaczyli, że oholender grzeje z piłką do bramki, to stali jak zaczarowane zwrokiem bazyliszkowem.

– Tak pan mniemasz?

– Rzecz wiadoma. Stali, bo myśleli, że oholender się wywróci o własne nogi, albo przydzwoni w poprzeczkie albo nawet w loże honorowe. Grasz pan czasem w pokierka?

– W oko.

– Otóż zdajesz pan sobie sprawozdanie, że największemu niefarciarzowi, któren ma życie jak piątek trzynastego, a czarne koty biegają przed nim cały czas w te i nazad, może przyjść kareta asiorów na renkie? No i przyszła…

– Masz pan racje bytu, panie Benku. Swoją szosą, fart nie fart, chłopaki biegali jak nakręcone.

– Co się pan dziwisz? Caly bomond patrzy, transkwery się szykują, prezesi wachlują się mamoną, to futboliści gryzą trawe do spodu.

– I co z tem Lawendoszczakiem? Zostawi ten Dorszmund? Troszkie jak w rodzinie tam mniał…

– I co z tego, że w rodzinie? Szołbiznes to dżungla bez resentymentów. Apropos rodziny. Wyobrażasz pan sobie jak by okienko transkwerowe egzystowało w pożyciu małżeńskiem?

– W jaki deseń, panie Benku?

– W taki, że mąż nie zadowolniony z fisharmonii odchodzi do innej drużyny, że niby musi odmłodzić skład i temuż podobnież. Znam jednego takiego łachadojde.

– Sercu swojemu pozagrobowemu oznajmił, że już nic nie ugrają i w taki sposób zmienia barwy?

– Tak zaznaczył. Na szczęście ma synka malutkiego.

– Dlaczego – na szczęście? Mam zaszczyt nie rozumieć?

– Bo jak synek dorośnie uskuteczni tatusiowi mordobicie.

– Za co, panie Benku?

– Za niesportowe zachowanie…

Przemysław Śmiech