Jak Szanownej Frekwencji wiadomo, sąsiad mój, Ignacy Jan Szpadelewski, wyszedł z szuflady, gdzie spędził nieco czasu z sobie podobnymi obywatelami, którzy przekroczyli wymiar sprawiedliwości.
Zdarza się, że spotykam się z nim w celu wykonania ćwiarteczki oraz wysłuchania opowieści z życia demimondu. Jedną z nich ku nauce i przestrodze Szanpaństwa pozwalam sobie zamieścić.
– A taki na przykład Wujaszek – zagaił pan Ignacy.
– Pański wujaszek, panie Ignacy, też robił w branży kreminalnej? – zapytałem.
– Nie, niech ręka boska broni, Wujaszek – psełdo artystyczne, z powodu, że uderzał w deseń familijny.
– Czyli jak, wyszczególnij pan, panie Ignacy.
– Poprosze o chwileczkie uwagi. Nikt nie wie, jak naprawdę „Wujaszek” się nazywał. Wygląd zewnętrzny posiadał aligancki, wąs sumiasty, jak u świętej pamięci króla Sobieskiego, okularki, niedwabną rymanarkie oraz jenteligentnę wyrażenię.
– W jaki sposób chwytał ochfiare w pułapkie?
– Wchodził do lokalu gastronomicznego z trzema gwiazdkami, a gdy wypatrzył jakiegoś schludnie odzianego młodzieńca…
– Nadzianego?
– Nadzianego i odzianego, nie wtrącaj się pan w przebieg, jak pragne zakwitnąć!
– Pardons, panie Ignacy, już milczę jak złoto.
– Przepraszam, że nerwy mnie opuścili. Kontynuuję dalej. Więc Wujaszek podchodził do stolika i udawancje uskuteczniał, że ma zaszczyt być wujem tego pana. Pan się dziwił, a wujaszek mu trajlował, że jest wujaszkiem Władziem z kresów, czyli
z Suwalszczyzny, że ma tam hektary i dom niewąsko umeblowany w ludwiki czternaste i piętnaste.
– A to miglanc!
– Chwilunia! Potem Wujaszek wyjmał chusteczkie, smarkał w nią z wielkiem żalem i zaznaczał, że to już jego ostatnie dni i dlatego przyjechał do stolicy użyć życia, które już niestety dobiega końca. Młody słuchacz się zwruszał, zwłaszcza skoro za chwilę Wujaszek wciskał mu farmazony, że już nie ma nikogo na tem łez padole i nie ma komu zapisać nieruchomości na Mazurach, precjozów i innych aktywów.
– Kurrrrdebalans!
– No! Żebyś pan wiedział! Potem Wujaszek tulił młodzieńca po ojcowsku, nawijał mu makaron na uszy apropos paranteli i koligacji i na koniec wzywał garsona, żeby przyniósł flakon z mocniejszymi kropelkami dla uczczenia szczęśliwego odnalezienia krewniaka.
I tak sobie wtrajał i popijał, a bibuła był prima sort, i cały czas kikował jak tu prysnąć.
– I jak się oddalał z miejsca zdarzenia?
– Na dwa sposoby. Skoro jeżeli młody krewny szedł na stronę, Wujaszek robił mu przegląd majątku ruchomego i znikał, albo nagle się okazywało, że nie ma gotówki, a chciałby już obdarować bratanka, więc, ancymonek, meldował, że biegnie do bankomatu, wychodził i znikał na wieki wieków.
– Amen. A co z krewniakiem?
– Siedział jak ta fafuła i czekał na wujaszka jak nakazuje towarzyskie alibi. A potem niestety musiał bulić za rachuneczek, a jak już mniałem zaszczyt zaznaczyć, Wujaszek na apetyt nie narzekał i z karty same cymesy wybierał oraz zawsze repete sobie więszował.
– Ale jednak Wujaszek wpadł?
– Owszem, czemu nie, birbantował jeszcze tu i tam, ale raz spotkał bratanka Miecia.
– Prawdziwego bratanka?
– Nie, Miecio robił ten sam numer co wujaszek, ale że był młodszy odstawiał właśnie bratanka, cudownie odnalezionego po latach. No i raz Wujaszek nadział się na Miecia! Pojadł, popił, szansonetkie na kolanach bujał i szampanskoje w nią wlewał, a tymczasem Miecio przeprosił grzecznie, gdyż musi udać się w miejsce niewymowne
i tam przez okienko ptaszyna wyfrunęła…
– A Wujaszek?
– A Wujaszek został się z grubszym rachunkiem do leguracji i z kociakiem z nadgodzinami do zapłacenia. Garson wezwał nadmiar sprawiedliwości i tu był niefartu ciąg dalszy…
– Z powodu dlaczego?
– Z powodu dlatego, że ten komisarz, co przyjechał okazał się być prawdziwym stryjem jednego z młodzieńców puszczonych w waltornie przez Wujaszka, więc chryja się zrobiła pięciogwiazdkowa i Wujaszek w związku z powyższem przeszedł na emeryturę, którą jeszcze rok będzie odbywał na Rakowieckiej…