Szwagrowie malowani

Szłem właśnie do śmietnika w stroju roboczem usmarowany farbamy jak niebieskie stworzenie, gdy zagaił mnie mój sąsiad pan Benek Baryłko.
– Szanowanko. Widzę, że pan sianowny wprowadza do mnieszkania tak zwany powiew świeżości?
– Owszem, panie Benku, małżonka mi kazała, pardon, poprosiła mnie, abym rzucił na nasze gniazdko nowe kolorki.
– Swojem porządkiem malowanie się raz na jakiś czas należy, ale trzeba uważać, żeby nie było z tego draki.
– W jaki sposób, panie Benku?
– Posłuchaj pan chwytającej za serce opowieści o mem szwagrze, któren, podobnie jak pan, wyszedł naprzeciw życzeniu swej drugiej połowy.
– Nawijaj pan.
– Otóż mój szwagroszczak Wincenty Guść otrzymał polecenie, że jak żona będzie w Ciechocinku naprawiać zdrowie, to on wtedy ma chawire odmalować. Znakiem tego udał się razem ze mną i z jeszcze jednem szwagrowskim Konstantym Brzeszczotem do sklepu w celu zakupienia pędzli, wałków, drabiny, farb i tem podobnych utensyliów. Wszystko było dobrze, dopóki nie kupowaliśmy farb.
– Jaki kolorek pan życzy? – zapytał sprzedawca.
– Żółty, niebieski i różowy.
Nie wytrzymałem i spytałem szwagra:
– Różowy?! Co ty, Wicek?! Humorystyczne drakie uskuteczniasz?

Wicek westchnął.
– Serdeczne życzenie mojej żony.
– A, pardon, na władze nie poradze.
Tu wtrącił się sprzedawca.
– A jaki różowy? „Świt w Grójcu”? „Paryski spleen”? Czy „Smutek wrzosowisk”?
– Panie Benku, co pan barłożysz?!
– No tak się te różowe kolory nazywali. Szwagier zażądał świtu.
I niebieskiego jakiegoś. A ten cwaniak zza lady:
– A jakiego? Mamy „Morze nasze morze”, „Wesoły radiowóz”, „Oko Maryli”.
– Morze.
– Może co?
– „Morze nasze morze”! – zaznaczył szwagier troszkie już bez nerw. Na to sklepikarz:
– Proszę uprzejmnie. A skoro jeżeli chodzi o żółty posiadamy kolorki następujące: „Pustynna burza”, „Plaża w Juracie”, „Jajo sadzone”.
– Jajo.
Zabraliśmy manele i ruszyliśmy do roboty. Z powodu jednakowoż, że nam zaschło oraz że Wincenty był troszkie zdenerwowany, postanowiliśmy wykonać ćwiarteczkie bądź dwie apropos. Staneliśmy w bramie, a że nie wypada wychylać szkła bez adresu wypiliśmy pod te kolorki. Jeden. Drugi. I trzeci. Potem pod drabinkie. Tu jednakowoż szwagier Konstanty wyraził pogląd, że lepiej będzie wypić pod każdy z czterech szczebelków. Poszliśmy za tą radą. Tak pokrzepieni raźno ruszyliśmy do roboty z pieśnią „Przybyli ułani pod okienko” na ustach. Na miejscu w krótkich abcugach zsunęliśmy omeblowanie, po czem żwawo i z biglem umalowaliśmy sypialnie i jeden pokój. Potem poszłem do salonu uskuteczniać w dalszem ciągu fechtunek pędzlem i zobaczyłem akwarium. Z powodu dlatego skrzyżowałem takie rozmówkie ze szwagrem Wincentym:
– Wicek! A co z rybkamy?
– Z rybkamy? A, z rybkamy! Trzeba je nakarmić! Sąsiadka prosiła!
– Sąsiadka prosiła, żebyś swoje rybki nakarmił?
– Ja nie mam rybek! Jej!
Jak to usłyszałem, mało pulpetacji serca nie dostałem. Szwagroszczaki zaraz wpadli do salonu. Wincenty się rozejrzał naobkoło i zakrzyknął rozpaczliwem słowem:
– O rany gorzkie! Nie ten adres! Sąsiadce zrobiliśmy remanęt!
– Może się ucieszy? Kolorki galanto położone…
– W życiu! Pierepałki na tle murowane! Wygawor sąsiedzki – to raz! Wygawor małżeński – to dwa! Piekło gorące – to trzy!…
…zawołał Wincenty i polały mu się łzy czyste, rzęsiste na wiek męski, wiek klęski…
– Panie Benku, ale jak doszło do takiego pi kro pfo?
– Już wyszczególniam. Razem z małżonką szwagra do sanatorium wybrała się również jego sąsiadka, pani Pelagia Szczyp i zostawiła mu klucze
w celu, żeby dawał rybkom koryto. Dalej już pan kapujesz chwestie?
– A jak wyglądała rozmowa szwagra z paniami po powrocie?
– Jak by to panu unaocznić własnoręcznie… O, może apropos malowania – „Bitwę pod Grunwaldem” mistrza Matejki kojarzysz pan?
– Kojarze.
– No to tak to było mniej więcej…

Przemysław Śmiech