Z grochowskiego nieba lał się gorąc, znakiem tego sączyłem zimną piweczność rozmyślając o nieznośnej letkości pobytu, gdy zagaił mnie pan Benek.
– Szanowanko sąsiedzie. Masz pan jakieś plany na niedzielę apropo sportu i rekreancji?
– Jeszcze nie, panie Benku. A lubisz pan sport?
– Rzecz wiadoma. Mogie go oglądać godzinami. Ale z powodu, że jest taki par, lepsza byłaby rekreancja, czyli przebywanie na dowolnym powietrzu nic nie robiąc.
– Masz pan jakiś pomysł w ten deseń?
– Otóż. Nie wiem, czy zdajesz pan sobie sprawozdanie, ale stołeczna żegluga wśródlądowa pruje już fale Wisły, królowej polskich rzek. Może byśmy się wybrali parostatkiem w piękny rejs?
– Mam zaszczyt nie rozumieć…
– Trambajem wodnym byśmy się przejechali.
– Nie, nie rozumiem panie Benku, z powodu dlaczego ze mną. Nie lepiej wybrać się w resentymentalne przejażdżkie z pozagrobową małżonką?
– Pan to jednak jesteś szczur lądowy. Nie wiesz pan, że kobieta pci damskiej na pokładzie przynosi nieszczęście?
– E tam, panie Benku, to marynarski zabombon.
– Tak pan mniemasz? Posłuchaj pan w taki sposób, jaki mniałem ewenement. Byłem jeszcze kawalerem, ale już odczuwałem sercowe przynależność do mojej Tereni. Znakiem tego nawijałem jej makaron na uszy akonto jej cudnych oczów, drzemałem z nią
w kinie na melodramatach, bujałem ją na karuzeli i rujnowałem się na rośliny ozdobne: jesienne róże tudzież chryzantemy złociste.
– Jak widać – przyniosło wskutek!
– Chwilunia, nie tak galopkiem! Aby zdobyć jej nawzajemność, zaprosiłem ją na pokład okrętu „Bryza”. Płynęliśmy sobie po wiślanem lazurze, za burtą roztaczali się lanszafty, a na nich zataczali się obywatele, aż tu podchodzi do nas kapitan żeglugi niewielkiej i zaprasza na mostek. „My tu z panną posterujemy, a pan leć do bufetu po lody”, zaznacza. „Idź Beniu, idź”, dodała Terenia. Poszłem do bufetu, ale mnie się przypomniało, że nie wiem, jakie te lody. Więc wracam się z powrotem i czy że ja śnie? Kapitan obejmuje moje serce za pierwsze krzyżowe!
– A to łachudra!
– I zaczyna jej wciskać aromantyczny kit: „Jak pannie na imie?” się pyta. „Terenia”, mówi Terenia mniodowem głosikiem, a we mnie już się gotuje. Ale nic, czekam, co będzie w dalszem trakcie. „Mogie zapukać do pani serduszka, panno Tereniu?” Ja ci zapukam, myślę sobie. „No nie wiem”, mówi Terenia, „A jak Benio usłyszy?” Tu ją drań przycisnął mocniej i kontynuuje dalej: „Benio? Zostaw panna te kalikature, kobieta jak pani powinna mieć prawdziwego kapitana. Panna jesteś jak fregata, tu gdzie potrzeba wąska, tu gdzie potrzeba wypukła…, może byśmy uskutecznili jakieś regaty? Albo rejs naobkoło globusa?” już chciałem wejść i jemu przydzwonić w globus!
– To drań! Ale z drugiej strony – co się dziwić – cudzesy smakują najlepiej.
– No, no, no! Obliczaj się pan ze słowami! Terenia mu klaruje, że już posiada absztyfikanta, a ten łobuz zaczął mnie wjeżdżać na godność: „E, co to za absztyfikant! Wyglądu zewnętrznego nie posiada, a popatrz panna na mnie! Na ten biały mundur! Na te czapkie z wężykiem! Na te złote epulpety! A może masz panna życzenie potrzymać ster?”
Tu nie wytrzymałem, wpadłem do kabiny, fechtunek mu na mordzie uskuteczniłem…
– Czyli, że co, panie Benku?
– No co – torpeda w nos! Druga torpeda w klawiature! Czapkie wont do Wisły, a Terenie pod depachie i na suchy ląd.
– Dobrze, panie Benku, a gdzie to nieszczęście?
– Gdzie? Z tego zwzruszenia Terenia zaraz mnie zaciągła przed ołtarz, przed którem powiedziałem sakramentalne „owszem”…