W spa

Szłem sobie właśnie tretuarem po warzywa, owoce, śledzie i inne witaminy, gdy oto przed oczami pojawiła mi się osobistość pana Benka. Pan Benek wyglądał, co tu kryć, jak murowany kandydat na żałobne zwłoki.

– Panie Benku, co się stało z pańskiem wyglądem zewnętrznem? Jakiś pan jesteś niedyspozyt!

– To samo powiedziała moja pozagrobowa małżonka parę dni temu w tył…

– No widzisz pan, chyba za wcześnie wybierać się do Abrahama na piwo?

– Daj pan spokój…

– Ale panie Benku, jak mam dać spokój, skoro jeżeli widzę, że rodzony sąsiad przepuszczony został przez wyżymaczkie?

– Panie szanowny, chodzi o to, że te pierepałki, które mniałem zaszczyt przejść, zaczęły się niestety od tego, że małżonka moja, podobnież jak pan, wzwróciła uwagie, że jakiś jestem nieswój, że wyglądam jak stary pryk, co się przymierza do dębowej jesionki. Znakiem tego trzeba mnie poratować i posłać do spa.

– Do czego?

– Zakład leczniczy. Jak tylko to usłyszałem, od razu mniałem wąchalitas, że z tego będzie jakaś draka. Ale na władze nie poradze…

– No nie, przyrodnicza siła wyższa…

– Więc małżonka mnie oznajmiła, że ze swojej krwawicy ufondowała mi kilka zabiegów, które dadzą mi dużo szczęścia, zdrowia, pomyślności. To poszłem. Kazali mnie tam zdejmać garderobe, założyć szlafroczek i czekać w gabinecie. Leże. Leże. Leże. W końcu przyszła paniusia jakaś i dawaj mnie piłować pazury.

– Panu?!

– No! U rąk to jeszcze nic, ale jak się wzięła do nóg, to myślałem, że jej tam umre ze śmiechu.

– A nie chciała potem panu, pardon, tych pazurów pomalować?

– Nie wiem, bo uciekłem. Na to inna pani mówi, o, taki pan zdenerwowany, to może teraz masaż. Pan idzie z koleżanką. Koleżanka, pełnomleczna blondyna, wzięła mnie do innego gabinetu i zaznacza, że proszę uprzejmie na stole się  położyć, zaraz będziesz pan mniał wszystko wymasowane. Na to ja, żeby się wykazać galanterią oraz aligancją, mówię, że takie rączki to pewnie zdziałają cuda.

– I co ona na to?

– Ona na to, że niestety już kończy zmianę i że zaraz przyjdzie jej kolega i on mnie wymagluje. I przyszedł dwumetrowy facet i zaraz zaczął mnie pitusić jak tłomok.

– Nie cackał się nic?

– Nic. Wygniótł mnie,  powykręcał, myślałem, że tam kojfnę i już kompinowałem, co moja Terenia zapoda na stypę po mojem pogrzebie, aż tu przestał mnie typ dręczyć i ta pani wróciła, że teraz czas na leraks.

– Czyli, że co?

– Czyli, że w szlafroczek i do innego gabinetu i tam znowuż leżanka, a przy niej miseczka z ogórkiem zielonym, pomidorkiem i temuż podobnież. No, myślę, zakąska jest, może i gazowanie będzie. Głodny byłem, więc zacząłem te ogóreczki wtranżalać. Jak to zobaczyła ta pani, zaraz morduchne rozpuściła!

– Że co?  Że jej sałatkie pan konsumujesz?

– Nie, maseczkie.

– W jaki sposób?

– W taki, że te ogórki i inne dobra kładzie się pacjentowi na cyferblat i tak leży godzinkie nic nie robiąc.

– To ma być leraks? Godzinka z sałatką na mordzie?

– Co pan chcesz, taki medyczny preceder…

– A coś do picia?

– Tak samo się zapytałem tej pani. Powiedziała, żebym leżał i przyniesie po zabiegu coś.

– I co przyniosła? Piweczność?

– Gdzie tam, herbatkie.

– Z domu?

– Z pokrzywy!

– O rany boskie!

– Tu już nerwy mnie opuścili, szlafroczek rzuciłem wont, ubrałem się i poszłem trzaskając drzwiami.

– I bardzo dobrze! Ale wiesz pan co?

– Co?

– Panie Benku, skoro jeżeli pan przeżyłeś taki ewenement, trzeba pana poratować. Chodź pan ze mną. Dam panu lekarstwo.

– Jakie?

– Kropelki. Dobrze zmrożone. Do tego warsiaski kawior czyli kaszanka i zaraz pan się lepiej poczujesz!

– A ogóreczek będzie?

– Ogóreczek musowo! Kiszony!

– Na pysk?

– Nie, panie Benku, wewnętrznie, wewnętrznie…

Przemysław Śmiech