Żeglarz wśródlądowy

Wybrałem się onegdaj na drugą stronę Wisły, tej królowej polskich rzek, na przechadzkie  burwalem w celu oderwania się od pospolitości, która skrzeczy. Jakież było moje szczęście, gdy ujrzałem zwrokiem namacalnie pana Konrada Szkwała, wieloletniego kapitana żeglugi niewielkiej, obecnie na zasłużonej emeryturze. Kapitan Szkwał na swoim jachcie „Krysiula” wielokrotnie podróżował po Wiśle do Płocka i nazad, nieobcy mu jest także burzliwy i groźny akwent Zalewu Zegrzyńskiego. Jedną z opowieści tego wilka rzecznego zamieszczam ku pożytkowi młodzieży pozaszkolnej, inteligiencji niepracującej i wszystkich, którzy mają zaszczyt marzyć o morskiej podróży naobkoło świata.

– No więc szanowny panie, zanim weszłem na pokład razem z moją załogą, czyli bosmanem, matem i sternikiem, postanowiliśmy uzupełnić balast, aby „Krysiuli” nie bujało za bardzo na modrej, wiślańskiej fali. W taki sposób udaliśmy się do nadbrzeżnego lokalu gastronomicznego „Pod Złotą Makrelą”, gdzie każdy z nas wchłonął słuszną porcję bigosu i po pół basa wody ognistej.

– Panie kapitanie, a nie bujało was od tego balastu?

– Widać, żeś pan szczur lądowy, co morze znasz z widokówki: „Serdeczne pozdrowienia ze słonecznej Łeby zasyła szwagier z rodziną”. Rzecz jasna, że nasz bujało, ale za to „Krysiula” przestała się kiwać, gdyż jak pan wiesz w przyrodzie na każdą akcje następuje reakcja.  Odepchnęliśmy łajbę od brzegu, po czem wydałem komendię: wszystkie żagle na wszystkie maszty i chwyciłem ster, obierając kurs na Wyszogród. Gdy już obrałem, za kołem sterowym stanął sternik, ja zaś sprawdziłem, czy mamy odpowiedzialny zapas zakąski na tak długi rejs oraz czy spirytus, któren wzieliśmy do odmrażania takiegolunku posiada moc urzędową.

– I co? Posiadał?

– Jak najbardziej. Wskutek wobec tego płynęliśmy pchani bajerwindem na północ, wypatrując śladów życia na dzikiem, mazowieckiem brzegu. Śród tych pól malowanych posrebrzanych pszenżytem nie było żadnej ludzkiej istoty, szumiał tylko wiatr po zawietrznej, podwietrznej i nadwietrznej. Wisła roztwierała błękitne ramiona, a my, samotni, nieotuleni w żalu rozwijaliśmy kolejne węzły. Aby utrzymać załogie w gotowości zarządziłem kontrol, za przeproszeniem, rufy.

– A co z dziobem?

– Dziób przepłukałem spirytusem dla lepszego halsu. Już myślałem, że zamiast przygody będzie lypa i krewa, gdy nagle mat zameldował mnie w pozycji zasadniczej obecność w zasięgu zwroku trzech kobiet pci damskiej. Spojrzałem przez lunete: faktycznie, trzy pełnomleczne syreny zażywały kąpieli w wodzie i w kibini.

– Syreny? Przekleństwo żeglarzy!

– To się okazało później, temczasem my na naszej „Krysiuli” w krótkich abcugach podpłynęliśmy do rusałek. Nie spłoszyły się, więc założyłem mowę na okolyczność, że jeżely panie odczuwają pragnienie wiatru w koafiurze, to zapraszamy na pokład. „Czemu nie”, odrzekły panie i rozpoczęło się zacieśnianie stosunków i obustronna wymiana wzajemnych doświadczeń. Zapuściliśmy walczyka na patefonie, polalyśmy damom egzotycznego lykieru bananowego z Tarczyna – zabawa była na sto dwa! Niestety, idylle naszą przerwały ryczące czterdziestki.

–   W jaki deseń? Zerwał się sztorm?

– Nie, przyleciały mamusie naszych marynarek i dały nam wygawor na okolyczność, że one nie mają życzenia, aby jakiś latający oholender amory uskuteczniał z jech latoroślami.

– Znakiem tego, tubylcza ludność nie była nastawiona przyjaźnie?

– Oj nie, zaraz po tem towarzyskiem kwowadis, przyleciała reszta plemienia w barwach wojennych.

– W jaki sposób?

– A otóż w taki, że nadciągnęła wataha młodzieńców z czerwonymi nosami uzbrojona po trzonowe zęby w sztachety, widły, grabie i tem podobne utensylia. Na czele biegł wódz, dziko pokrzykując.

– Skąd pan wie, że wódz, panie kapitanie?

– Miał fioletowy nos, a na siwej głowie ślady wielu bitew, morskich i lądowych. Galopkiem wysadziliśmy syreny za burte, z czego była duża draka, bo się opiły wody i wskutek wobec przeważającej siły nieprzyjaciela, zarządziłem niezwłoczny odwrót. Wszystkie trzy żagle w góre i fru! prując na pół rzeke Wisłe wypłynęliśmy na szerokie wody ocalenia.

–  I jaki z tego morał, panie kapitanie?

– Mitologiczny.

– Mnianowicie?

– Mnianowicie do syreny zbliżać się dopiero po uśpieniu cerbera…

Przemysław Śmiech