Wielkanoc a latarnia morska

W Wielką Sobotę wracałem z kościoła ze święconką. Na rogu mojej ulicy spotkałem Pana Tolka ,który również jak się okazało wracał do domu z koszyczkiem w ręku.

-Witam Pana, skłoniłem się grzecznie. Widzę, że tradycje Pan podtrzymuje, choć minę ma Pan jakąś nietęgą.

-Zgadza się, ja podtrzymuję, bo tradycja święta rzecz. Niestety pokazuje się, że niewielu ludzi obchodzi tradycja. Mierzi mnie to okropnie.

-Czemu Pan tak uważa?, zapytałem

-A dajmy na to słyszałeś Pan dzisiaj choć jeden wystrzał?

-No nie słyszałem, ale tu ma Pan rację, przyznałem, tradycja strzelania w Wielkanoc zanika. Ale może to lepiej, bo to niebezpieczne zajęcie.

-Niebezpieczne to uważasz Pan jest dzisiaj wszystko, chodzenie po ulicach i jedzenie tego sztucznego szajsu. A kiedyś serce się radowało jak cały tydzień przed świętami młodzież tłukła z kalichlorku albo z karbidu w puszce, czy inszego moździerza.

-I nigdy nie zdarzył się żaden wypadek, zapytałem?

-Wypadek to nie, choć różne hece towarzyskie jak najbardziej wynikały.

-Dostrzegłem w oczach Pana Tolka znajomy błysk, który już znałem i drążyłem dalej bo wiedziałem że właśnie przypomniała mu się jakaś historia związana ze świętami.

-Proszę opowiedzieć, poprosiłem.

-No to dajmy na to zaznaczę Panu historię z Maleszeszczakiem , któren to przez nasze strzelanie z moździerza pomyłkie , czyli też brak towarzyskiego alibi uskutecznił. Cały piątek od rana próbowaliśmy nowy moździerz któren szwagier Heńka, mojego kumpla zrobił nam w Fabryce Norblina na Żelaznej ulicy się mieszczącej. Strzelał ten moździerz niemożebnie głośno, a huk niósł się przez całe dzielnice. Maleszeszczak, sąsiad z kamienicy obok spał właśnie od rana bo w piekarni na nocne zmiane pracował, a że to były świeta za pasem to chleba ludziska potrzebowali dużo. Więc roboty miał do cholery. Jako też człowiek ma swoje wytrzymałość to żeby dać radę wszystkie bochny upiec musiał Maleszeszczak wspomagać się cuś nie cuś wyrobami rodzimego monopolu spirytusowego. Wrócił więc rano do domu po całonocnem pieczeniu i wspomaganiu się i zasnął jak suseł. Ale nasz kalichlorek był mocniejszy niż sen Maleszczaka. Poderwał się więc z pościeli po pół godzinie strzelania i coś mu się pod deklem przestawiło. Założył na łeb stary hełm strażacki, któren to na komodzie wyglansowany czekał niedzielnej rezurekcji – i myśląc ,że to wojna dawaj gnać na ulice. A tam akurat przechodził listonosz którego mundur z niemieckim się mu skojarzył. Zakotłowało się bo Maleszeszczak obalił na ziemię listonosza i krzycząc: Nie będziesz pluł mnie w twarz w ząbek czesany szkopie w mojem domu , tak cię urzadze ,że cię rodzony fater po pieprzyku na tyłku rozpoznawał będzie, faszysto w czarne koszule krochmalony”. Zamieszanie powstało jak nie przymierzając w polskim sejmie. Musiała przyjechać milicja bo pokazało się, że w tem harmidrze dwa polecone i emerytura Wąsikowej spod trzynastego zmienili właściciela. Nawet wtedy Maleszeszczak darł się na przechodzącą zakonnicę-: „Zorroo, walcz po naszy stronie” i patrzył wkoło wzrokiem klejenta Tworkowskiego przybytku. Cała sprawa się rozmyła bo listonosz jako charakterny gość nie złożył skargi za tak zwane straty moralne. Tyle tylko, że Maleszeszczak musiał trochę więcej bochenków upiec, żeby zwrócić Wąsikowej emeryture i wnieść opłaty które na niego nałożyła nasza ludowa zawsze sprawiedliwa milicja obywatelska.

– No to pokrzywdzony był tylko listonosz, który niesłusznie oberwał, zauważyłem. I nie wniósł oskarżenia. To ładnie z jego strony.

-Listonosz proszę sąsiada nie chciał nadawać sprawie rozgłosu bo bał się, że mu rejon zmienią. Tu miał same kamienice góra cztery piętra. A na nowych osiedlach dwanaście pięter i winda zepsuta. On podobnież przyjechał do Warszawy znad morza gdzie nosił listy do latarnika w latarni morskiej służbówkie posiadającego. Podobnież ten latarnik złośliwie codzienne gazete „Głos Wybrzeża” zaprenumerował więc nie dziwota ,że miał gość awersje czyli też niechęć towarzyską do schodków pod każdom postaciom występujących.

-Miał prawo, zauważyłem i zamyśliłem się głęboko nad ludzkim losem pokręconym czasem jak metalowe schodki latarni morskiej na Przylądku Rozewie. I w tym zamyśleniu dotarliśmy z Panem Tolkiem do naszej kamienicy z mocnym postanowieniem podtrzymywania tradycji bez względu na skutki uboczne z tym się wiążące.

Stanisław Mitkowski