Pan Antoni Gnójko, dyrektor warszawskiego ogrodu zoologicznego, z dumą przechadzał się alejkami swego imperium obserwując co rzadsze okazy flory i fauny, ku uciesze stołecznej gawiedzi, równie chętnie jak dyrektor paradujące po swych wybiegach. Czy to słoneczne dni, letnie szaleństwo, czy też bliżej niesprecyzowana okoliczność sprawiły, że zwierzęta w parku, ostatnimi czasy, poczęły zachowywać się co najmniej dziwacznie. Zaczęło się od skargi jednego z gości na starą papugę imieniem Waldek.
-Panie dyrektorze szanowny, ja cierpliwość swoją posiadam, spokojny zwykle człowiek jestem i do zabradziażenia publicznego porządku ostatni. Ale jak człowiek ma spokój zachować, jak z dzieckiem przyszedł latające dziwadła oglądnąć, a tu balona z człowieka robią. Wychowaj Pan te papugie, bo w dziób zarobi za takie formalne obskakiwanie gości.
Dyrektor Gnójko czym prędzej udał się do Strefy Wolnego Lotu, gdzie Waldek zwykł przesiadywać w towarzystwie swojego kolegi, gwarka imieniem Zygmuś. Ledwo dyrektor wszedł do środka, a usłyszał taką wiązankę tradycyjnych warszawskich pozdrowień, że najpierw poczerwieniał, później zbladł, by na koniec zpurpurowieć niczym ankoholik pierwszej tektury.
-Szoruj stąd ciućmoku, bo ci oblicze przefasonuje.
To Waldek łypał na dyrektora raz lewym, raz prawym okiem, okręcając łeb za każdym razem.
-Klawo! W deche! – skwitował gwarek Zygmuś.
-Kto cię takich słów nauczył ty ptasi chuliganie!?-zapytał dyrektor wygrażając Waldkowi pięścią.
-Odknaj się łachu, bo dostaniesz z pazura w cyferblat – odparł ptak.
-Czekaj ja ci pokaże łobuzie – wykrzyknął dyrektor po czym zaczął ganiać się z Waldkiem po całym pomieszczeniu.
-W deche! Klawo! – skomentował Zygmuś wystawiając łepek spod liści.
Waldek nie dał się złapać, więc Pan Gnójko, nie mogąc znieść sugestii papugi, co do pochodzenia i obyczajowość swojej rodzicielki, zrezygnowany wyszedł.
Nie zdążył odejść daleko, kiedy dobiegły go krzyki od strony wybiegu dla szympansów. Pognał w tamtym kierunku, a kiedy dobiegł, nie mógł uwierzyć własnym oczom. Kilka młodych osobników, zataczając się niemiłosiernie, toczyło ze sobą bójkę na tzw. tulipany. Skąd wzięły butelki okazało się chwilę później, kiedy dyrektor Gnójko ujrzał resztę stada, pijaną w sztok, która podawała między sobą półlitrówki. Najstarszy w stadzie Gienek siedział natomiast z paczką stołecznych, podpalając jedengo papierosa za drugim, częstując przy tym artykułamy tytoniowymi nieletnie szympansy. Rwąc sobie włosy z głowy, dyrektor pognał dalej w kierunku wybiegu dla żyraf i nawet niespecjalnie się zdziwił widząc, jak samica Ala paraduje w kapeluszu z szerokim rondem. Pingwiny natomiast, po sąsiedzku z żyrafami, w ilości trzech ubrane były w elegancki płaszcz do ziemi koloru beżowego. Starając się utrzymać równowagę próbowały chyba przekonać opiekuna, żeby je wypuścił. Żywa gestykulacja pingwinów i bliska paniki mina opiekuna wskazywały, że może im sie nawet udać. Ale dyrektor nie zwracał już na nie uwagi, bo z miejsca gdzie znajdują się nosorożce dobiegło go gwizdanie. Nie byle jakie, co trzeba nadmienić. Oto młodszy Rysiek wygwizdywał właśnie melodię z Czterech pancernych, starszy natomiast z zamiłowaniem gwizdał Bal na gnojnej. Kilku zwiedzających zaczęło nawet pod tą melodię śpiewać. Tego było za wiele, a obrazu rozpaczy dopełnił widok goryli walcujących w pokera na zapałki. Dyrektor Antoni Gnójko padł zemglony.
Sprawa wyjaśniła się kilka dni później. Do dyrektora ogrodu zgłosił się niejaki Pan Miczysław Miętus, żądając zwrotu kapelusza, płaszcza i kart, bo jak wyraził się Pan Miętus – „flaszkie i tak już mie te dzwońce wychaczyli”. Opowiedział dyrektorowi historię, jak to wracając wcięty z zakrapianej uroczystości jubileuszowej z Tarchomina na Pragie, wesoło sobię pogwizdując, usłyszał gwizdanie z zza ogrodzenia. Był pewny, że któryś z koleżków mu chce kawał wyciąć to skoczył przez ten płot, wprost pod nogi nosorożca, gwizdającego właśnie Warszawę z repertuaru T.Love. Był tak zaskoczony, że przeskoczył wprost do basenu pingwinów.
-Swoją droga to lepsze cwaniaki, w pół minuty palto mie z pleców ściągnęły i dawaj w niem poginać po wybiegu. A kiedy dorwać te tałatajstwo chciałem, to mie po drodze żyrafa cylinder z głowy zdjęła. Nie no tego to za wiele – mówie do siebie, i dawaj sie wygramalać stamtąd. Ledwo mi sie udało to mie goryle zza krat złapały i dawaj mie się pytają czy im 10 złotych nie mam pożyczyć. Jak wolności pragnę, nie dałem rady. Rzuciłem im tylko karty, ostatnie co miałem i przysiadłem na murku obok, odbiłem flaszkie i pod widoczek napiłem się solidnie. I to był błąd. Jak mie szympany zobaczyli, taki raban podnieśli, że musiałem z nimi baletować do rana. Ale jak zaczęli butelki sobie na głowach rozbijać to się ulotniłem. Chodu – mówie do siebie- bo ci Mieciu stara nigdy nie uwierzy, żeś się z małpami na majchery obskakiwał.
-I widzi Pan, Panie Dyrektorze, tak to detalicznie było. Wychodząc już przez bramę, jakiś dwóch facetów mie zaczepiło i ni z tego ni z owego obrażać mi rodzinę zaczęli. Tchórze, nawet w bufet nie było jak im dać, bo się pochowali po krzakach. I tylko jeden w kółko powtarzał „Klawo! W deche!”.
Mariusz Bujański