Pan Alojzy Koperek wraz ze szwagrem Mietkiem Miętusem, jako osobniki tronkowe czyli też monopolowi wychowańcy, jemieniny obchodzą staroświeckim warszawskim zwyczajem – trzydniowo. Tak się złożyło, że jubileusz obchodził wuj Pana Alozjego – Walery – zamieszkały na stałe przy ulicy Marszałkowskiej. Jak się jubileusz udał, tego detalicznie żaden nie pamięta, wystarczy napisać, że obaj zbudzili się we wtorkowy poranek w parku nieopodal Kupieckich Domów Towarowych. Wiedzeni instynktem samozachowawczym, udali się do rzeczonych Domów, celem znalezienia czegoś nadającego się do picia.
-Szwagier Miętus zna tam niejakiego Władka Wytrycha, który przedsiębiorstwo spożywcze prowadzi, gdzie możem wpaść na jednego dalekobieżnego pod katolika – wytłumaczył mi Pan Alojzy. Ale przy wejściu zamieszanie, nikogo wpuścić nie chcą. My ze szwagrem nie oblatani z kupieckiemi zwyczajami, tośmy się zmieszaly, ale zaraz nasz Władek wypatrzył i za klapy do środka wciągnął. Usiedliśmy w jego lokalu przy butelczynie.
-Mogiła koledzy, dramat. Wyrzucić nasz chcą papugi w kodeks klepane – powiedziawszy to Władek przechylił szklankie. Komorniki żywcem nasz tu wtroją.
-Władziuchna kochana, ty się nie bój nic, my Ci tu krzywdy zrobić nie damy, co nie Aloś! -odezwał się szwagier Miętus. -Takiego z nich balona zrobim, że się kurzyć będzie!
Zanim się spostrzegłem szwagier już barykady w drzwiach stawiać zaczął. A kupcy w to im graj, zaraz za artykuła meblowe złapaly i za szwagrem Miętusem jak za Piłsudskim. Szwagier czapkie wojskową gdzieś wykompinował, w panterke już mu kubrak wyszykowali i wiwaty na jego cześć wznoszą. Zanim skończyłem z Władkiem flaszkie już rote i marsylianke śpiewali. Ciapciaki nie jesteśmy, tośmy się do zabawy włączyli – Władek skołował od Wietamczyków pudła po trzewikach i żeśmy okopy z nich zrobili jak ta lala, od pierwszej do czwartej alejki. Szwagier w charakterze pułkownika mnie mianował, a Władka majorem i żeśmy zaczęli leguralne oddziały tworzyć. Szwagier wziął pod rozkazy kucharzy, pomywaczy i kielnerów uzbrojonych w garnki, chochle i tłuczki do ziemniaków. Władek miał dowodzić sektorem galanterii damsko-męskiej i Wietnamczykami dysponującymi wyrzutnią butów. Mnie natomiast przypadli handlarze telefonów – szemrana ferajna jakaś, zbytniki z nich niewąskie byli, ale chyba oblatani w walce – wszyscy na krótko frykani i posturni jak kolumna, co na niej król Zygmont figuruje.
Pierwsze uderzenie przyszło z nienacka od strony Marszałkowskiej. Łachurdy ochraniacze czy insze gambety drzwi złapali i dawaj niemi wachlować w te i nazad. To ich na perłowo i ze szlaczkiem sama jedna zgaga fryzjerka zrobila, bo chwyciła lakiery do stawiania ondulacji i po oczach im – odskoczyli jak prundem rażone i chwilowo spokój zapanował.
– Będziem się bronić rodacy czem mamy, bo inaczej leżem – zakrzyknął szwagier Miętus co by bojowy nastrój w narodzie utrzymać. – Pułkownik Aloś pokieruje obroną wejść od strony Patyka, Major Władek od Świętokrzyskiej, reszta za mną na południową stronę!
Barykady nasze fachowośmy zbudowali to pierwsze cztery godziny natarcia wytrzymały. Oblężenie trwało, ale na zewnątrz ochroniarze wesoło nie miely.
– Chomąta z prowincji w worku wczoraj przywiezione te ochraniacze, strączki łuskane! Co oni myśleli, że się stołeczny naród za swojemi nie wstawi? – emocjonował się szwagier, widząc, że na ulicy też już dojrzewała niemała rozróbka.
W tem czasie powoli kończyła nam się amunicja. Wietnamczycy wystrzeliwszy już wszystkie najki i adidasy zaczęli ciskać w nacierających sandałami i laczkami, ale wiadomo – siła rażenia mniejsza. Oddziały szwagra zorganizowały gdzieś gaśnice i jęli niemi studzić frontalne ataki ochraniaczy, cholera im na twarze. Moje dzielne chłopaki zaczęli gdzieś telefonować i ściągnęli posiłki, które zaraz uskuteczniły działania zaczepne na zewnątrz hali. Wojne podjazdową prowadził oddział Majora Władka, używając w tym celu skarpet wypełnionych solą i cukrem. Z niespodziewaną odsieczą nadciągnęły sprzątaczki, które mopami i mokrymi ścierkami skutecznie trzymały nacierających z daleka. Jednak najgorsze miało dopiero nadejść.
-Mietek! Policjanty biegną z pałkami, co robim? – krzyknąłem do Szwagra.
-Odrót na pierwsze piętro i barykadujem się! Nie damy się żywi. – odkrzyknął Miętus. – I niech Wietnamce przykaraulą gdzieś jakieś flaszki, mamy rannych – znieczulenia trzeba!
Nie wszyscy zdążyli się wycofać, bo policjanty już nasz z prawej flanki zaskoczyli i musielim się ratować skikaniem przez okna. Szwagier Miętus jedynie z ostatnimi niedobitkami zdołali ucieć na wyższe piętro i tam, zamknąwszy się w biurze – ostatniej reducie bohaterskiej walki o wolność handlu detalicznego – polegli, upojeni bimbrem domowej roboty wyciągniętym w ostatniej chwili z lokalu Władka. Warszawiak walkie z mlekiem matki wyssał, znakiem tego wiadoma rzecz, że do mordobicia pierwszy stanie. Nie mogliśmy na krzywdę braci naszych detalicznych i hurtowych patrzeć ze spokojnem sercem. Tak oto ja, szwagier Miętus i Władek Wytrych staliśmy się bohaterami Ostatniej Bitwy Warszawskiej pod Pałacem Kultury. Chwała poległym!
Mariusz Bujański