Dialekt stolicy

Stolica nr 7 13 lutego 1972r

„Jesteśmy W Warszawie”

l oto nasz Wiech i jeqo „Dialekt stolicy”, tym razem w wydaniu przedwojennym z 1938 r., gdyż poniższy „esej” pochodzi z przewodnika literackiego po stolicy pt. „Jesteśmy w Warszawie”. Aż trudno uwierzyć, jak długi i młody do dziś żywot mają te wszystkie: „draki”, „smykałki”, ”bradziażenia”. I ich wymowa znaczeniowa ta sama! Tylko, że do współczesnego dialektu naszej stolicy przez te wszystkie lata, dzielące nas od 38 r. doszło jeszcze dużo nowych wyrażeń gwarowych. Pan Stefan Wiechecki – Wiech, gdy przypomnieliśmy mu ostatnio ten jego przedwojenny felieton obiecał, że napisze nam znów coś na ten temat. Ten sam temat w roku 1938 i 1972. Ciekawe to będzie! (Kol.)

Ktoś, gdzieś napisał, że Warszawa nie ma swego własnego języka, regionalnej gwary, że uboższa jest pod tym względem od Berlina, Wiednia.

To, co zwykliśmy uważać za język warszawskiej ulicy nazwał ten ktoś gwarą złodziejską ze znaczną domieszką rusycyzmów. Czy tak jest naprawdę? Nie jestem lingwistą, nie posiadam żadnej legitymacji do zwalczania tego krzywdzącego poglądu za pomocą argumentów naukowych.

Jednak jako warszawiak „z dziada pradziada”, osłuchany jako tako z mową warszawskiej ulicy, z barwnym dialektem Woli, Targówka, Starego Miasta, Ochoty, Powązek, zawleczonym do śródmieścia przez murarza, tapeciarza, szlifierza, rozwiezionym po najelegantszych dzielnicach dryndą wymownego „dzieliworka”, wykrzyczanym przez kwiaciarkę na rogu ulicy, muszę gorąco zaprotestować. Zachodzi tu jakieś nieporozumienie.

Niewątpliwie, złodziej warszawski, jako kość z kości, krew z krwi, dziecię warszawskiego przedmieścia, posługuje się jego językiem; zniekształcając go tysiącem ”technicznych” wyrażeń zrozumiałych często jedynie dla członków wielkiej rodziny przestępczej. Prawdą jest, że niektóre naj trafniejsze z tych terminów przyjęły się w języku potocznym ulicy, prawdą jest, że sto lat panowania na niej rosyjskiego stójkowego pozostawiło swe ślady.

Ale rusycyzmy tak się stopiły, zmaserowały, zglijowały w tyglu długoletniego użycia, że słabo tylko przypominają swoje pierwowzory, a często nawet nabrały zupełnie innego znaczenia.

Weźmy na przykład używany dość często przez gazeciarzy wyraz „draka”, którego pierwotne znaczenie odpowiadało bójce.

Dziś „draka” w ustach małego przedstawiciela kolportażu dzienników na przystanku tramwajowym oznacza jakieś śmieszne, albo oryginalne zjawisko na ulicy.

„Draką” jest pojawienie się dorożki konnej, powożonej przez siedzącego na koźle, zalanego w pestkę eleganckiego pasażera, podczas gdy dryndziarz śpi snem sprawiedliwego na poduszkach swego wehikułu. „Drakę” stanowi korowód studentów, idących dla kawału gęsiego na ulicy.