Wiktor Sybilski
Stolica nr 6/2010 czerwiec 2010
Moja przygoda z warszawską gwarą zaczęła się po naszej przeprowadzce do starej kamienicy na Grochowie. Grochów to jedna z dzielnic, której struktura społeczna nie została zniszczona w takim stopniu, jak stało się to w lewobrzeżnej Warszawie.
Już pierwszego dnia zastałem na drzwiach mojego nowego mieszkania złowieszczą karteczkę: „Panie sąsiad! Zalałeś mnie pan, zgłoś się pan natychmiast pod numer taki a taki na II piętro”. Długo mógłbym opisywać moją znajomość z panią Stasią (i jej rodziną), która była autorką tej wiadomości i po pewnym czasie obdarzyła mnie sympatią.
Zacytowany zwrot to jeden z elementów warszawskiej gwary, do dziś mającej się bardzo dobrze na Grochowie. Ta gwarowa forma grzecznościowa łączy trzecią osobę liczby pojedynczej rzeczownika (pan, pani) z formą czasownika odpowiadającą drugiej osobie (zalałeś, zgłoś się). Przykładem mogą być takie, jak najbardziej współczesne wypowiedzi: „Dasz pan parafkie i idziem” (zasłyszane od kominiarzy), albo w rozmowie: „A na co mnie taki kostium?” – pyta z dezaprobatą klientka. – „Gdybyś Pani gdzieś nad wodę jechała!” (rozmowa na bazarze przy stoisku z artykułami kąpielowymi).
Szaconek przede wszystkim
Stosowanie takiej gwarowej formy grzecznościowej zalecam zwłaszcza w sytuacji, gdy chcemy o coś poprosić przedstawicieli bardziej „przyziemnych” profesji. Z autopsji wiem, że prośba sformułowana w literackiej polszczyźnie, skierowana do kierowcy: „Czy byłby pan tak uprzejmy i nie parkował na trawniku?”, nie odnosi skutku w odróżnieniu od: „Panie! Coś pan?! Zaparkuj pan gdzie indziej! Tutaj trawnik jest!”. Ten drugi typ wypowiedzi nie tylko daje upragniony efekt, ale i wywołuje też uśmiech sympatii, a nawet oznaki szacunku.
Jeśli chodzi o „szacunek”, to w formie zapisanej m.in. przez Wiecha, brzmi on szaconek. Słowo to, używane niegdyś na zakończenie rozmowy (à la dawne „moje uszanowanie”), dziś bardzo rzadko pojawia się w takim kontekście. Jedynie ostatnio pewien rzemieślnik, mieszkający bodaj od II wojny w jednej z kamienic w Śródmieściu, żegnając się ze mną użył zwrotu uszanowanie. Moi sąsiedzi, którzy bardzo przestrzegają okazywania sobie wzajemnie grzeczności, przy powitaniu bądź pożegnaniu mówią do mnie: kłaniam się. Zarówno kłaniam się, jaki i uszanowanie używane są wymiennie zamiast „dzień dobry” i „do widzenia”. Zaskoczony byłem jednak, gdy miejscowy kioskarz, wydając mi resztę, pożegnał się ze mną, wołając „Zdrowia!”.
O niektórych cechach warszawskiej gwary, w tym fonetycznych, pisała prof. Kwiryna Handke w ciekawym artykule „Co się stało z gwarą warszawską?” w marcowej „Stolicy”, ja dokładam tutaj jedynie swoją cegiełkie. Rzadko już spotykanym (a niegdyś powszechnym w stolicy) zjawiskiem fonetycznym jest „siakanie”, czyli wywodząca się z dialektów mazowieckich wymowa głoski „sz” jak „ś”, „cz” jak „ć” (stąd Cierniaków, Warsiawa). Kominiarz dokonujący przeglądu w moim mieszkaniu przestrzegł mnie: „Jak pan nie usuniesz tej kratki, ślak pana trafi!”. Wymowa twardego „l”, jak w zdaniu „Śmietnik ktoś podpalył”, jest natomiast na Grochowie silnie zakorzeniona i usłyszeć ją można nawet wśród trzydziestolatków. Najczęściej – w końcówkach czasowników w III osobie liczby mnogiej czasu przeszłego: robily, wiedziely. Co ciekawe, twarde „l” słychać czasem także w wymowie miejscowej inteligencji, przy czym u lekarki mówiącej piękną polszczyzną, która na Grochowie się wychowała, dopiero po kolejnym odsłuchiwaniu spisywanego przeze mnie wywiadu usłyszałem bardzo delikatne, ledwo zauważalne twarde „l”, choćby w słowie relygia.
Małżona to więcej niż małżonka
Na Grochowie funkcjonują również rzadkie określenia sklepów i zakładów: fryzjernia i mydlarnia. Jeśli chodzi o to drugie słowo, jest to oczywiście przedwojenne określenie dzisiejszej perfumerii. Może i przedwojenne, ale dziś tylko przy samej ulicy Grochowskiej są dwie mydlarnie – jedna na Kamionku, druga za placem Szembeka. Starsi mieszkańcy w rozmowie ze mną wymieniali również słowo owocarnia, które to słowo, używane jeszcze w latach 50., zastąpione zostało przez dzisiejszy warzywniak (zresztą także gwarowy).
Skoro jesteśmy przy wyrazach z sufiksem „-ak”, to współcześnie są one równie często tworzone jak dawniej. Ciekawe są zwłaszcza używane dziś gwarowe nazwy miejscowe: Skaryszak lub Padereszczak – park Skaryszewski im. I. J. Paderewskiego, Wiatrak – rondo Wiatraczna, Wileniak – Dworzec Wileński wraz z centrum handlowym, Gibalak – ulica Gibalskiego na Woli, Poniatoszczak – most Poniatowskiego, czy zasłyszany przeze mnie niedawno choleryczniak – cmentarz na Bródnie, na którym chowano zmarłych podczas epidemii cholery.
Język Warszawy pełen był kiedyś wszelkiego rodzaju przeinaczeń w rodzaju aligancki zamiast „elegancki”. Nikt ze znanych mi właścicieli psów na Grochowie nie mówi „labrador” i „ratlerek”, lecz lablador i latlerek. Nazwa ulicy Szaserów wymawiana jest u nas konsekwentnie jako Saszerów. Udokumentowanym przez Wiecha „przekręceniem” jest wyraz hrabinia zamiast „hrabina”. Ku mojej uciesze odkryłem ostatnio na bazarze Szembeka szyld z napisem „Galeria u Hrabinii” z pięknym wizerunkiem staropolskiego huzara.
Gwara warszawska nigdy nie lubiła i nie lubi nudy i sztywnych reguł. Jednym z przykładów może być zdrabnianie wyrazów – elegancko jest zaprosić kogoś na herbatkie. Słowo „herbata” brzmi w towarzyskiej sytuacji nieprzyjemnie. Pytamy o zdrowie „szanownej mamusi”, bo tak jest w odczuciu warszawiaka ładniej. Fenomen ten jednak działa również w drugą stronę. Kiedy podstawowe formy rzeczownika brzmią jak zdrobniałe, ergo nieco dziecinnie, należy je dla fantazji „udoroślić”. Stąd zasłyszany dialog na poczcie: „Kim jest dla pana adresat?”. – „To moja małżona”. Dlatego też handlarz na bazarze za „Uniwersamem” wołał: „Zegary dobre! Zegary!” – a przecież nie trzymał na ręku zegarów kominkowych ani wahadłowych, tylko dwa małe, używane zegarki na rękę…