Dialekt stolicy

Ktoś, gdzieś napisał, że Warszawa nie ma swego własnego języka, regionalnej gwary, że uboższa jest pod tym względem od Berlina, Wiednia. To, co zwykliśmy uważać za język warszawskiej ulicy nazwał ten ktoś gwarą złodziejską ze znaczną domieszką rusycyzmów. Czy tak jest naprawdę? Nie jestem lingwistą, nie posiadam żadnej legitymacji do zwalczania tego krzywdzącego poglądu za pomocą argumentów naukowych.

Jednak jako warszawiak „z dziada pradziada”, osłuchany jako tako z mową warszawskiej ulicy, z barwnym dialektem Woli, Targówka, Starego Miasta, Ochoty, Powązek, zawleczonym do śródmieścia przez murarza, tapeciarza, szlifierza, rozwiezionym po najelegantszych dzielnicach dryndą wymownego „dzieliworka”, wykrzyczanym przez kwiaciarkę na rogu ulicy, muszę gorąco zaprotestować. Zachodzi tu jakieś nieporozumienie.

Niewątpliwie, złodziej warszawski, jako kość z kości, krew z krwi, dziecię warszawskiego przedmieścia, posługuje się jego językiem; zniekształcając go tysiącem „technicznych” wyrażeń zrozumiałych często jedynie dla członków wielkiej rodziny przestępczej. Prawdą jest, że niektóre najtrafniejsze z tych terminów przyjęły się w języku potocznym ulicy, prawdą jest, że sto lat panowania na niej rosyjskiego stójkowego pozostawiło swe ślady.

Ale rusycyzmy tak się stopiły, zmaserowały, zglijowały w tyglu długoletniego użycia, że słabo tylko przypominają swoje pierwowzory, a często nawet nabrały zupełnie innego znaczenia.

Weżmy na przykład używany dość często przez gazeciarzy wyraz „draka”, którego pierwotne znaczenie odpowiadało bójce. Dziś „draka” w ustach małego przedstawiciela kolportażu dziennikow na przystanku tramwajowym oznacza jakieś śmieszne, albo oryginalne zjawisko na ulicy. „Draką” jest pojawienie się dorożki konnej, powożonej przez siedzącego na kożle, zalanego w pestkę eleganckiego pasażera, podczas gdy dryndziarz śpi snem sprawiedliwego na poduszkach swego wehikułu. „Drakę” stanowi korowód studentow, idących dla kawału gęsiego na ulicy.

„Dracznie” wygląda towarzystwo wracające o świcie z balu w bibułkowych szyszakach i papierowych fezach. Blisko spokrewnione z tym słowem, a najbardziej popułarne są: „smykałka” – spryt, „bradziażyć się” – włóczyć się po mieście w celach rozrywkowych, „podfanarzyć” komuś oczy, oraz „zaiwanić”, to ostatnie słowo może być użyte w najrozmaitszych znaczeniach np.: straż zaiwania do pożaru, orkiestra zaiwania marsza itp., itp.

Określenia te, pochodzące z języka rosyjskiego, są jednak dość nieliczne i nie nadają zasadniczego tonu dialektowi stolicy, którego bo gactwo i wdzięk stanowią zespoły słów rdzennie polskich, zestawionych tylko w oryginalny sposób; natomiast nadają pewnym wyrazom specjalne, jak gdyby umówione znaczenie.

Czasownik „szurać” np. oznacza niewłaściwe zachowanie się, arogancje. W praktyce zastosowanie tego wyrażenia wygląda tak: Do celi komisariatu na Woli, zapełnionego tutejszymi obywatelami, wprowadza klucznik jakiegoś podchmielonego mieszkańca Pragi, który zamiast zachować się przyzwoicie, jak na cudzoziemca przystało, głośno objawia swoje niezadowolenie z umeblowania, krytykuje piec, polichromię ścian itp. Autochtoni znoszą to czas jakiś cierpliwie, wreszcie bardziej gorący patriota wolski podnosi się z pryczy, podchodzi do źle wychowanego gościa i mówi: „Ach, ty łachudro z Nowego Bródna, to ty na Wolę przychodzisz szurać, pod krytykle nasz komisariat bierzesz?!” I za chwilę trzeba aroganckiego obcokrajowca przenieść do innej celi, gdyż zagraża mu utrata uzębienia.

Dla określenia stopnia podniecenia alkoholicznego istnieje w gwarze warszawskiej bogata gama wyrazów. A więc przede wszystkim „równy”. Jest to człowiek „znajdujący się pod alkoholem”, ale zachowujący jeszcze zdolność swobodnego poruszania się i wysławiania. Następny etap nazywa się „pod rezyką”. Obywatel „pod rezyką” jest impulsywny, zaczepny, zadzierzysty, gotów na wszystko. Jeszcze kila musztardziaków wódki i z ryzykanta powstaje „podpijany”, to już jest stan znacznie cięższy, człowiek nim dotknięty zaczyna „barłożyć”, oznacza to, że odczuwa skłonność wywnętrzania się, snuje długie opowieści, w których często odbiega od tematu i logiki. Jeśli nie znajduje chętnych słuchaczów, zaczyna „rozrabiać”, to jest może zrzucić z bufetu słój z marynowanymi „katolikami” lub wybić szybę wystawową. Taki „barłoga” szkodżi najczęściej sam sobie, zdarza się bowiem, że gospodarz „robi się nerwowy”, wyjmuje zza lady sztabę żelazną od zamykania okiennic i krzywdzi nudnego gościa fizycznie. Z tego wynika, że znacznie bezpieczniej jest zalać się od razu „w dechę” lub „w bambus”. Gość zagazowany „w drobną kaszkę” lub „w kołyskę” też nie może być pewny 100-procentowego bezpieczeństwa, bowiem balansowanie na ulicy zwraca powszechną uwagę władz i kończy się zazwyczaj zamknięciem „w młynie”, „mamrze”, lub „kabarecie”.

Nie sposób oczywiście wymienić tu choć części tych skarbów warszawskiej gwary. Domaga się ona gruntownego i fachowego opracowania przez specjalistów językoznawców, jakże jednak nie zwrócić uwagi na taki klejnot cyzelowanego, dobrze odmierzonego słowa jak: a’ la kolega, czy a’ la narzeczony. Oto „sądowe” wyjaśnienie, na czym polega subtelna a znaczna różnica między kolegą prawdziwym, a takim „a’ la”.

– To było tak, panie sędzio. Pan Szparaga jest mojem a’ la kolegą.

– Cóż to znaczy?

– To znaczy, że ani do szkół razem nie chodziliśmy, ani tyż w jednem fachu nie pracujem, tylko lak zwyczajnie zapoznaliśmy się gdzieś w gastronomicznem interesie. Pan Szparaga wypił mikadko wódki i rozgląda się po bufecie czem zakąsić i w tem trakcie zauważa, że ja konsomuje bigos z pomidoramy. W taki sposób pyta się mnie, czy faktycznie bigos dobry. Zły nie był, to tyż powiedziałem: „Owszem, obleci!”.

– No to pan Szparaga kolejkie i ja kolejkie. Po szóstym mikadku on łapę fonduje i mówi: „Szparaga jestem”. Salonowe życie świadome znam na wylot i znakiem tego także samo się przedstawiam:

– Wiśniewski. A pan Szparaga się pyta, czy z tych Wiśniewskich, co to jeden z nich przed wojną na Kościelnej ulicy żonę i troje dzieci tasakiem zarąbał. A ja mówię, że nie z tych, bo jestem tem człowiekiem, że nie lubię proszę Sądu wysokiego, się chwalić i do sławnych osobistości przyznawać. To się panu Szparadze tak spodobało, że postawił jeszcze kolejkie i w ten deseń właśnie za a’ la kolegów się zostaliśmy.

Z a’ la narzeczonym jest podobnie. Niby to trajluje dziewczynę na konto miłości, „w bajer ją bierze”, innym chłopakom przystępu nie daje, a o zapowiedziach ani dudu… łachmyta!

Stefan Wiechecki „Wiech”

Poniższy „esej” pochodzi z przewodnika literackiego po stolicy pt. „Jesteśmy w Warszawie”, wydanego w 1938 r.