Tramwajem do Wilanowa – Stefan Wiechecki „Wiech”

– Przepraszam panie szanowny, czy ten tramwaj faktycznie do Wilanowa posuwa?

– Tak.

– Przed sam pałac?

– Rzecz jasna.

– No, no, no. Co się to nie robi, jak pragnę zdrowia – dziwił się na przedniej platformie elektrowozu „W” mijającego Czerniaków, jakiś zażywny pan, w uroczystym smokingu, wysokim sztywnym kołnierzyku i nasuniętym na oczy „melonie”.

– Co się nie wyrabia. Dawniej, jak się człowiek do Wilanowa na majówkę wybierał, to już o szóstej rano musiał być na kolejce i dobrze było o wiele przed dwunastą w nocy do domu się dostawał.

A teraz w tramwaj wskakuje i zaraz do królewskiego pałacu, jak do mirowskiej hali za Żelazne Bramę.

– Wiadomo tramwaj zdobycz naukowa, wynalazek jak to mówią dwudziestego wieku, wygoda i oszczędność za 20 groszy każden jeden pasażer ma prawo po królewskim ogrodzie pochodzić i na rzadkie zbiory okiem rzucić – odrzekł z dumą motorniczy, przesuwając korbę na „dziewiątkę”.

– No rzeczywiście, poniekąd tak jest. Tanio bo tanio, ale czy patriotycznie rzecz druga…

– Pod jakiem względem?

– A pod takiem, że skoro jeżeli byle łachudra trzy razy dziennie tam i nazad za parę groszy do historycznej pamiątki może doskoczyć, królewski pałac swoje powagie przez to traci.

– Nie zgodzę się z panem szanownem.

– Rzecz obojętna, możesz się pan zgodzić albo nie, ale patriotyzm pomalutku cholera zabierze.

Rzuć pan okiem na tych pasażerów, co ich pan wieziesz.

Do mieszkania króla Sobieskiego się udają, a poubierali się łachudry jak na plażę do Kozłowskiego. Bez marynarek, bez kapeluszy, krawatów nawet niektóre pętaki nie mają.

Na gołego niedługo zaczną po królewskim stołowem pokoju się bradziażyć.

Za dawnych czasów taka rzecz była nie do pomyślenia. Do Wilanowa bez sztywnego półkoszulka nikt by się nie ośmielił przyjechać, bo po pierwsze ze wstydu przed znajomemy by się spalił, a po drugie dzwońcy wilanowskie w niebieskich kapotach i czarnych kapeluszach przy bramie stojeli i każdego jednego co pod względem wyglądu na gościa do pałacu nie pasował za krawat i wont do ogrodu kwiaty wąchać.

A już najwięcej mieli roboty z alkoholikami. Pijane drzwiamy i oknamy się pchali, żeby rzeczy po królu Sobieskim zobaczyć, a najwięcej turecką pałatkie, którą król pod miastem Wiedniem przykaraulił.

Jak ich nie chcieli wpuścić rzewnemi łzami płakali i mówili, że król Sobieski jak by żył, to na pewno nie robił by jem trudności, bo sam poniekąd był też tronkowy.

– Mało z tem, ale i on by nie wpuścił. Historia wspomina, że Marysieńki się bojał jak ognia.

– I faktycznie tak było. Opowiadał mnie jeden z tych dzwońców co dawniej tam stojali, że królowa była kobietą nerwową i jak się jej Sobieski małowiela sprzeciwił, łapała co miała pod ręką i trzask o ziemię.

No to król widzi, że jak tak dalej pójdzie, wszystkie pamiątki z pod Wiednia w drebiezgi mu wytłucze, to zaraz krzyczał:

– Masz Mania racje tylko wazon postaw na miejscu. A jak już bardzo mu dokuczyła to się do tej pałatki chował i cały dzień nie wychodził.

– Po mojemu mądrze robił, babie albo ustąpić albo za kok krótko złapać i na konto małżeńskiego posłuszeństwa uświadomić.

– A swojem porządkiem to dziwna rzecz, taki król, Turków grzał, jak chciał, gdzie tylko ich przytracił, a przed jedną niedużą podobnież kobietą fatalnego mojra odczuwał – wtrącił się do rozmowy jakiś młody blondynek w koszuli a la Słowacki.

Motorniczy zwolnił nieco bieg wagonu, spojrzał na młodzieńca, zamienił pełne ironii spojrzenie ze swym rozmówcą w melonie i rzekł cierpko: – Lubię takich otczajnych chojraków, co jeszcze na zapowiedzi nie dali. Przyjdź pan do mnie na wagon w trzy lata po ślubie, wtenczas pogadamy.

W tej chwili elektrowóz zatoczył łuk na wilanowskiej pętlicy i przystanął. Z wnętrza wysypał się tłum wycieczkowiczów, obładowany paczkami i walizkami z żywnością.

Mimo tramwajowej komunikacji nie zginęła więc wilanowska tradycja. Za chwilę rozłożą się warszawiacy obozowiskiem na przyległych łąkach „Morysinka”. Pójdą w ruch noże, widelce i butelki.

Ostatni prawie wysiadł z tramwaju młodzian w kołnierzyku a la wieszcz Juliusz, w każdym ręku dźwigał solidny pakunek, na plecach miał umocowany duży patefon szafkowy.

Obok szła mała kobietka o energicznym wyrazie twarzy z pękiem kwiecia w dłoni.

Była to niewątpliwie narzeczona.

Motorniczy popatrzył za nimi, splunął przez zęby i mruknął:

– Królowi się pętaczyna dziwi, a sam przed ślubem dwusprężynowy gramofon na plecach taska i wałówkę dla teściów, narzeczona niesie narcyze!