Ponieważ że z grubsza jużeśmy się z Nowem światem oblecieli, możem skręcić troszkie w lewo przez ulice Ordynackie i doskoczyć chwilowo na Tamkie.
Zmusza nasz do tego tak zwana legięda o złotej kaczce, która paręset lat temu nazad miała podobnież zwyczaj pływać po podziemnem jeziorze, znajdującem się w piwnicach zamku niejakiego księcia Ostrogskiego.
Zamek ten, w późniejszem czasie przerobiony na Prosektorium Muzyczne, do dzisiaj w tem samem miejscu figuruje i chociaż szkopy go nam sfajczyli podczas powstania, teraz zostaje się nazad odbudowanem. Tylko patrzeć, jak nazad zacznie nam podrzucać nowych naszych Moniuszków, Chopinów i inszych. Rzecz jasna, że złote kaczkie uważamy za duży historyczny bajer, czyli zalewanie kolejki, ale zmuszone jesteśmy tu coś niecoś o niej nadmienić, skoro już jeżeli nasze pradziadki ten pucelektromontaż wykompinowali.
Otóż więc z tej kaczki był kawał cholery. Siedziała na grubej forsie, ale nie chciała jej udzielić nikomu na żaden dobry cel, tylko na ochlaj i rozróbkie.
Jeden wojskowy, duży kozak, wybrał się kiedyś do tej piwnicy, przykaraulił kaczkie i mówi, żeby mu odpaliła parę złotych, bo jako szeregowiec służby czynnej jest mocno potrzebowski. A ta mu kwacze:
„I owszem, bierz, ile chcesz złota i srebra, ale pod warunkiem, że wszystko wydasz na gaz albo w inszy sposób rozbradziażysz”.
No to wziął sto tysięcy samemi „świnkami” i poszedł, jak to mówią, „w cug”. Ale wtenczas taniocha była niemożebna. „Kameralnej” tyż po drodze nie było, to zaczem wydał sto złotych, już trzy razy w mamrze siedział za zakłócenie spokoju w pijanem widzie.
Ale jakoś tam z pomocą koleżków załatwił się z tą forsą i zapycha do kaczki po następną ratę. Jak tak posuwa sobie przez Tamkie z ostatnią „świnką” w kieszeni, spotyka jakiegoś zbankretowanego ciapciaka, swojego znajomego. Tamten mówi, że taki jest mortusowy, że jego dzieci kit z okien z głodu wtrajają. No, to żal mu się go zrobiło i odpalił mu te świnkie.
„Kaczka nie kazała, myśli sobie — ale pies z nią tańcował, nie będzie drób w złoty kuper klepany wolnem nieprzymuszonem człowiekiem rządził. Zresztą, od kogo się dowie?”
Ale się zgaga dowiedziała, jak poszedł nad podziemne jezioro po forsę, kaczki już nie zastał, nawiała bez śladu. Miała to być podobnież jakaś zaczarowana hrabinia, którą w ten tylko deseń można było odczarować, jak się jej majątek na monopolowy artykuł wydało. Ten wojskowy postał jakiś czas nad tą wodą. Wołał parę razy „taś-taś”, „cip-cip”, a koniec końców scholerował ją od ostatnich i poszedł.
Od tamtej pory więcej się już nie pokazała. Rzecz jasna, że się nie pokazała, bo nigdy jej nie było. Z nudów nasze starożytne przodki takie drętwe gadki układali, bo nie było jeszcze wtenczas ani radia, ani kina, „Przekrój” tyż nie wychodził.
Stefan Wiechecki (Wiech)
Śmiech Śmiechem