Walerek, Baśka i krokodyl

Statystycznie rzecz ujmując, koń cztery nogi posiada. Tak go matka w naturze obdarowała i szlus. Ponieważ życie jednak figle płatać potrafi, posłuchajcie mojej opowieści.

Był kiedyś koń – a precyzyjnie do sprawy podchodząc kobyłka – który teorię ową na pośmiewisko wystawił i zadrwił z utartych sloganów. Baśka miała na imię. Dumne zwierzę, kasztanowej maści z białą strzałką na wysoko podniesionej głowie. Duma rozpierała nie tylko owe cudo ale i jej właściciela. Walery mu było z pierwszego. O drugiem nigdy nie wspominał bo słabą miał głowę i aż tak daleko w swych opowieściach nie docierał.

Walerek i Baśka tworzyli duet, jakiego stara Wola poznać wcześniej okazji nie miała. Wytrwali w pracy, znający swój fach, rozumieli się bez jednego słowa. Znaczy się Baśka raczyj małomówna była choć Walery znał każde jej parsknięcie. Jak sam zresztą mawiał pośród znajomych …

– Wolę Baśki parskanie jak inszej Basieńki gadanie.

I coś w tem było bo ferajna – choć po chwili – kiwała potakująco głowami z wyraźnem zrozumnieniem.

Kasztanka znała każde słowo, spojrzenie czy gest swego patrona. Znała do tego stopnia, że był on jedynym, który w chomąto i wędzidło mógł ją wyposażyć. Kiedyś – gdy w cyrku jeszcze pracowała – podpatrywała inne koniki w nauce i codziennych ćwiczeniach. A choć to co robiła – po odkupieniu jej ze świata artystycznego – nie przypominało życia gwiazdy areny … pewne zachowania przyjęła jak swoje.

Wozak Walerek Zgórzak, bardzo był zdziwionym, gdy dnia pierwszego po rozstaniu się ze sporą gotówką na zakup konia, typowy dla zwierzęcia zestaw chciał jej na łeb koński zarzucić. Krótkie parsknięcie ostrzegawcze i strzał kopytem w piersiowe klatkie a potem krótki lot woźnicy na sękate ścianę prowizorycznej jeszcze stajni. To był bolesny sygnał ale na tyle zrozumiały, że podszedł do klaczki bardziej po gospodarsku.

– O rzesz ty … w uzdę szarpana pociągowa kanalio. Jak ci zadek batem przećwicze to wnet zarejestrujesz, jaką role w mojem życiorysie przeznaczenie ci zapisało.

Ponowne parsknięcie i trząchnięcie przecząco łbem dało mu wyraźny znak. Kobyłka jest inszego w tej kwestii zdania i jeździć po karku sobie nie da.

– Taka jesteś harda ? Czekaj no ty, już ja cię okiełznam … spokojna twoja baśka.

Baśka ? No taaak ! Widzisz koński łbie, już znasz imię swoje. Od dziś jesteś Baśka !

Zadowolniona jesteś ?

I wyszedł, pozostawiając kasztankę w sporym zaskoczeniu na pysku wymalowanym.

Wracając tego wieczora z Młynarskiej – gdzie miał w obyczaju kufelek jasnego przed snem zdegustować i kapusty na świńskim uchu na ruszt wrzucić – napotkał kolegę i sąsiada Edzia. Ten jako fachman w końskiem obyciu mocno oblatany, po wysłuchaniu relacji skopanego Walerka zawyrokował z miną doszczętnego znawcy czworonożnych zachowań.

– Wisz co ! Może do niej bardziej po ludzku podejść trzeba. To cyrkówka i z salonowem obyciem więcej mniała niż z batem i dyszlem. Jak do niewiasty z nią … obowiązkowo. Zagadaj, bez nerw i nagłej złości. Może to coś da a może i nie ale … spróbować można a nawet trzeba.

I tak od tamtej pory rozmawiali ze sobą. On ciepło i bez nerw, klepiąc ją po karku a ona bez kopnięć, rżenia i trząchania łbem.

Po kilku miesiącach tworzyli najbardziej zgrany zespół nie tylko na kochanej Woli ale i na Ochocie a z czasem nawet w śródmiejskich rejonach miasta. Kobyła pojętna była.

Wspólna ciężka praca przyniosła profity. Za zarobione pieniądze woźnica rozbudował stajnię, dokupił nową platformę do rozwożenia towarów, nabył kolejnego konia i zatrudnił bratanka. Pozostał jednak wierny Baśce i z nią w zaprzęgu ciągnęli swój życiowy wózek.

Kobyłka miała swoje przyzwyczajenie. Gdy pod wieczór kończyli pracę, w drodze powrotnej zajeżdżali pod restaurant pani Gieni przy ulicy Młynarskiej.

Ona dostawała worek z ziarnem a on płukał gardziołko mocno nadwyrężone całodziennym znojem. Wyborny Haberbush koił trudy pracowitego dnia i dawał błogie uczucie odpoczynku.

Baśka stojąc na dworzu, okryta długą , ciepłą derką i zajadająca swoje końskie frykasy, podnosiła tylnią nogę do góry i z daleka wyglądała jakby jednej jej brakowało. No takie miała babskie maniere.

Podpita klyjentela – przechodząc obok – często w głowę zachodziła, jak koń na trzech nogach w sposób normalny może tak pracować ?

Walery z miną dumnego pawia opowiadał wtedy o tragicznem wypadku, jakiego Baśka w cyrku pracując doświadczyła. O szalonem – w zwierzęcej wściekłości – krokodylu, który taki parol na zgrabne nóżkie kobyłki zagiął, że ni jak treser z obłędu wyrwać go nie potrafił. Krytycznego poranka potwornem uderzeniem z ogona klatkie swe otworzył, tercet linoskoczków okrutnie poturbował a tresera swego w depresję ciężkie wprowadził i w zaślepieniu oraz przy apetycie okrutnem, nogie kobyłce odgryzł. Pół cyrku go goniło w szalonem pędzie a on ze zdobyczą w paszczy do klatki uciekł i tak długo ogonem drzwi trzymał aż pożarł zdobycz w całości.